Właśnie przekroczyłam granicę Rumunii. Mija już pewnie druga godzina od tego czasu. Więc najpierw poszłam się wykąpać, bym teraz mogła napisać na gorąco o mojej podróży. Tym razem moim przewodnikiem jest sympatyczny człowiek o imieniu Michał, który mówi, że jego opowieść o kraju Daków złożona jest z trzydziestokrotnej przygody, którą utworzyły jego osobiste wyjazdy.
Chciałam spędzić z nim nieco czasu po tym, jak po powrocie z Ukrainy opowiedział mi o Huculszczyźnie i Hucułach. Podobno, gdy dzielił się ze swoim przyjacielem pączkującą mrzonką o napisaniu o Hucułach książki, ten miał zapytać: - O koniach będziesz pisał?
Myślę, że od tego czasu pan Michał woli stukać na klawiaturze komputera, zapisując wszystko, czym poczęstuje go czas, dla takich ludzi jak ja, zamiast dzielić się ze swoimi dziwnymi przyjaciółmi, choćby kiełkującymi marzeniami. Bo w większości ludzie są naprawdę dziwni. Chodzą po ziemi otuleni sprawami, o których mówią, że są problemami i nawet nie zdają sobie sprawy czym są prawdziwe problemy, a już na pewno nie wiedzą, że ziemia nie służy do chodzenia po niej, a raczej do unoszenia się ponad jej powierzchnią i oglądaniu wszystkiego, jeszcze raz mówię: wszyst-kie-go, z określonej wysokości.
Pan Michał zaprzyjaźnił się kiedyś z panem Stanisławem Vincenzem. Zaś pan Vincenz jest wymagającym przyjacielem. Zakręcony na punkcie podań huculskich i bukowińskich. Tylko o tym z nim można prawić. Prawienia te nie są nudne, zaś nieskończenie długie. I trochę trudne, bo pomieszane z gwarą wschodniokarpackich górali. Ci górale z hal Czarnohory i Gorganów mają bzika na punkcie błyszczących koralików wyszytych na baranich kamizelkach, buniach i koszulach. A ciężkie są te ubrania przez te szklane świecidełka, że założyć nielekko. Miałam w ręku niejedną kamizelkę minionego lata, nawet ubierałam się w nie jak w myśli jakiejś młodej Hucułki. I pan Michał dopowiedział mi potem, czego nie miał mi kto powiedzieć, gdy zakładałam na siebie te huculskie stroje i krajobrazy.
Potem podróżowałam jeszcze z panem Martinem, ale ta podróż była obrzydliwa. Pan Martin chciał mi za wszelką cenę udowodnić, że czas, który pękł jak dmuchany balonik, był przeznaczony do pęknięcia, bo nic w nim nie było ładnego, a tylko bieda i nędza galicyjskich żydowskich sztetli i małych polskich miasteczek na północno-wschodnich krańcach Królestwa Galicji i Lodomerii. Co za pomysł, żeby zapraszać mnie w podróż pociągiem i narażać na spóźnienia i niedogodności takowej?
Potem pan Martin jeszcze raz zaprosił mnie ze sobą w dziwaczną podróż. Za drugim razem bywaliśmy w całej Galicji. Nawet w Moim Mieście, ku mojej wielkiej uciesze. Stały już w nim budynki, które pamiętam z dzieciństwa i całe życie toczyło się wokół nich. Oczywiście mojego domu nie było jeszcze. Gdzieś w okolicy miała dopiero przyjść na świat Moja Babcia, która podzielić miała los dzieci wychowanych w galicyjskiej biedzie. Bo Moja Babcia wcale nie urodziła się w domu przy bogatej ulicy.
Właśnie wtedy pan Martin pokazał mi, jak będzie wyglądało życie Mojej Babci i dlaczego potem nauczy swoje dzieci, m.in. Moją Mamę, że najważniejsze jest jedzenie.
Ale pan Martin zabrał mnie w tamtą podróż z zamiarem pokazania mi, że program zagłady Żydów nie powstał w wynaturzonych umysłach hitlerowskich Niemiec, a znacznie wcześniej w głowach wielu europejskich narodów. Bez żadnego uważania na moją wrażliwość zamknął mnie w świecie ludzi pozbawionych wszelkich skrupułów w stosunku do innych ludzi. Dusiłam się tam przez wiele dni i nocy, choć tak naprawdę to koszmar trwał przez dziesiątki lat, a też nie wtedy miał początek, tylko chyba u zarania dziejów. Zdawało się, że pan Martin był okrutny, ale on twierdził, że pokazuje mi tylko obiektywny obraz świata, o którym niektórzy z nas, Polaków, mówią z wielkim rozrzewnieniem i nostalgią, rozpływając się nad jego rzekomymi urokami. A tak naprawdę to ziemia nie nosi już tych, którzy żyli w tamtym świecie i nie można ich znaleźć i wysłuchać prawdziwej prawdy. Bo prawda przekazywana ludzkim językiem ma niejedno oblicze. Pan Martin popukał się po głowie mówiąc, że my Polacy, jesteśmy wciąż tylko niepoprawnymi romantykami. No, oczywiście, nie zrobił tego wprost, bo przecież jest człowiekiem o bardzo wysokiej kulturze osobistej, ale przecież w tym celu zaproponował mi wspólne dwukrotne podróżowanie, bym, jako myśląca osoba, sama wyciągnęła taki wniosek. Więc, wracając do Żydów i galicyjskiej biedy, pogromów i nacjonalistycznych nienawistnych zachowań, to doświadczenia, których nabyłam, spojrzenie chłodnym okiem na nasze narodowe grzeszki i grzechy, pozwoliły mi jednoznacznie przyjąć projekcję obrazów z czasów późniejszych, bo oddzielonych od świata, w który zabrał mnie pan Martin jedną wojną światową, wolnością i niepodległością oraz kolejną wojną, co właśnie przyniosła wydarzenia, z bolesną prawdą których mało kto jest się w stanie pogodzić. Tak jakby historia nigdy nie dostarczała nam dowodów na nasze narodowe warcholstwo i to, że we wzniosłościach i waleczności lubimy przeważnie się pławić, rozpamiętując chwalebne czyny nielicznych, sami lękając się, by od nas czas nie wymagał niczego, a tak naprawdę to Bóg jeden wie, co siedzi nam za paznokciami i pod skórą. Tak, tylko Bóg, bo my sami o sobie wiemy tyle, na ile nas sprawdzono. Oczywiście spotkałam się jeszcze z panem Markusem i ze złodziejką książek i to dlatego wczoraj tak bardzo bolało mnie życie. Bo zobaczyłam wojnę i Holocaust w lusterku. Złodziejka książek ze swoimi przybranymi niemieckimi rodzicami ukrywała Żyda w swoim domu, w miasteczku niedaleko fabryki śmierci w Dachau, a dumni ze swej historii Polacy, cała wieś, a za nią następne pokolenia, zamiotły pod dywan jedną z wielu tragicznych historii ukazujących, że nie chcemy znać wyników tego, na ile nas sprawdzono.
Inspiracja: Martin Pollack "Cesarz Ameryki", "Podróż po Galicji", Michał Kruszona "Huculszczyzna", "Rumunia", Markus Zusak "Złodziejka książek", Pasikowski "Pokłosie".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz