To, że jesteśmy pielgrzymami jest oczywistą oczywistością. I to, że zmierzamy do domu, w którym dobry Ojciec oczekuje nas niecierpliwie i z miłością, również. Jakoś nie umiem sobie wyobrazić Boga rozbitego na pierwiastek męski i żeński, a synonimem miłości jest dla mnie jednak matka, ale też znam ten głód, którego nic ani nikt nie może nasycić. Toteż zakładam, że ten wzór matczynego uczucia był marną namiastką Boskiej Miłości i idę. Idę chociaż niejednokrotnie jest tak, że jedyne co chciałabym zrobić, to stać się dzieckiem; grymasić, rozpłakać się i poczekać aż ogarną mnie troskliwe ramiona. Takie ramiona, które wezmą na barana i przeprowadzą przez najtrudniejszy odcinek drogi. I tak bardzo staję się dzieckiem, że wydaje mi się, iż ruszę dopiero, jak prawdziwie poczuję te ramiona. Dlatego czasami proszę człowieka: przytul mnie. Choć wiem, że w żadnym człowieku nie ma takiej mocy, by przytulił i spełnił wszystko.
Czasami wydaje mi się, że moja droga jest ucieczką. Uciekam więc we wszystko, przed wszystkim i przed każdym. Wszystkim jest nieznane. Nie wiem, czy lepiej jest uciec w nieznane, czy może w dobrze znany zakamarek życia. Skoro jednak w dobrze znanym zakamarku życia nie odczułam namacalnie tych troskliwych ramion, to instynktownie uciekam w nieznane. Gdzieś przecież musi być kres tego mojego - naszego pielgrzymowania.
Często miewam złudne wrażenie, że w drodze nie jestem sama. Otoczona jestem przecież tyloma ludźmi! Tymi, których ja kocham oraz takimi, którzy mnie kochają. Pewnie i tak największy pożytek jest z tych, co rzucają jakieś kłody pod nogi. Czyli z tych, którzy nienawidzą? Może też są tylko w moim wyobrażeniu...
Bywa, że boli mnie dusza, albo nogi. Kiedy bolą mnie nogi, myślę, że lepszy ból duszy. Gorzej jest, gdy boli mnie dusza. Bo wtedy o ból nóg w dodatku nie jest zbyt trudno i nie można już woleć niczego. Trzeba przyjąć.
Do przyjmowania dobrego i złego brak mi pokory. Chciałabym sama decydować co chcę, a czego nie chcę. W tym dopiero przypominam dziecko! Jakby ktoś częstował mnie mieszanką czekoladek i jakbym chciała wybrać te ulubione - z masą czekoladową lub orzechową. Bo nie lubię z galaretką i owocowych. Gdyby nie było innych - zjadłabym od niechcenia, z niesmakiem. Całkiem tak samo jak z dobrym i ze złym, którym mnie życie obdarowuje.
Najdziwniejsze jest to, że sama z siebie wybieram zawsze najtrudniejsze drogi. Przynajmniej tak mi się wydaje. Może dla innych te moje zawiłości, zakręty i wyboje to bułka z masłem i myślą, że idę na łatwiznę, ale tak naprawdę, z mojego środka jest tak, że drogi te jawią mi się trudne.
Czasem wchodząc na jakąś drogę wydaje mi się, że rozkładam grę planszową, z pionkami, kostką i instrukcją. Wtedy ktoś mi towarzyszy, by rozegrać ze mną tę grę.
Ale najczęściej jest tak, że wchodzę na dziewiczy teren i nigdy nie wiem, co mnie spotka za najbliższym zakrętem, albo przy rozwidleniu dróg. Jak we śnie raz mam towarzystwo po to, by nabrać poczucia bezpieczeństwa do plecaka, za chwilę towarzystwo znika bezpowrotnie w niewytłumaczonych okolicznościach. I zaraz po zniknięciu okazuje się, że właśnie wtedy najbardziej byłby potrzebny sprawdzony towarzysz podróży.
Może to wszystko, cała ta droga, całe moje życie jest tylko koszmarnym snem i pewnego razu obudzę się wtulana w te upragnione ramiona, które dają tyle samo poczucia bezpieczeństwa, co miłości i które są, a zarazem ich nie ma?
Co? Boże, który masz imię na B?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz