Od pierwszego momentu wydawał mi się znajomy i tylko, jak zwykle, nie mogłam sobie przypomnieć skąd go znam.
Zaledwie usiadłam mężczyzna wyszedł. Ale szybko wrócił i czy to z nerwów, czy dla zabicia czasu, czy też po prostu z grzeczności rozpoczął pogawędkę. Zaczął od życia zawodowego. Szybko włączyłam się do jego monologu i rozmowa przeszła na tory filozoficzno-pedagogiczne, by na koniec mój rozmówca mógł opowiedzieć mi w telegraficznym skrócie całe swoje życie. W bogatej karierze uprawianych zawodów był nauczycielem muzyki.
- A! Pewnie uczył w jednej ze szkół, do których uczęszczałam - pomyślałam.
Nic z tego. Raczej znałam go tylko z widzenia, ponieważ gdy byłam dzieckiem, mieszkaliśmy na tym samym osiedlu. Poza tym, gdy się jest dzieckiem życie jest prostsze. Wiele czasu spędza się poza domem, bywa się dosłownie wszędzie, więc siłą rzeczy poznaje się więcej ludzi (przynajmniej z widzenia), wie się o wielu więcej wydarzeniach, niż wiedzą dorośli i jest się w stanie ogarnąć po prostu cały świat. Kiedy człowiek dorośleje porasta mchem codzienności. Zasklepia się we własnych problemach, więc i świat robi się mniejszy, mniej się dzieje na zewnątrz (bo więcej wewnątrz) za to ludzi przybywa, jakby ich ktoś namnożył...
W rozmowie mężczyzna stwierdził, że w szkole dawniej to było inaczej, że on dzisiaj nie może zrozumieć tego, co mu czasami opowiadają uczniowie podczas prywatnych lekcji muzyki, jakich udziela. Mówił, że kiedy on uczył w szkole, nigdy nie miał problemów ze zdyscyplinowaniem klasy, z egzekwowaniem wymagań wobec uczniów i z żadnym z tych problemów, z którymi borykają się współcześni nauczyciele. Tu rozwinął opowieść do całego wachlarza stosowanych form pracy i indywidualnego podejścia do ucznia itp.
Absolutnie nie brzmiało to jak robienie z siebie bohatera. Było w jego głosie coś, co kazało mi żałować, że mężczyzna ów do dzisiaj nie jest nauczycielem. Ale też, że nie był moim nauczycielem. Miał niesamowity dar opowiadania i zaciekawienia słuchacza tematem swej opowieści. Mnie zafascynowała opowieść tego mężczyzny.
Coraz częściej łapię się na tym, że nie mam ochoty na przygodną rozmowę z obcą osobą. Wolę zamknąć się w świecie własnych myśli i obserwacji. Tym razem było naprawdę inaczej. Aż żałowałam, że żona mojego towarzysza wyszła po skończonym zabiegu i ucięła się nasza rozmowa.
Mężczyzna nie jest bezimiennym człowiekiem. Jest częścią miasta, w którym mieszkam. Trochę samodzielnie, trochę w działaniu z innymi tworzył historię najnowszą Nowego Sącza. Choć dla rodowitych sądeczan jest tylko "krzokiem" (krzok to ten, który przybył do miasta i zakorzenił się) to jednak mocno i nieprzeciętnie zapisał się w historii regionu.
Przede wszystkim był zawodowym żołnierzem. Do Sącza, jak mówi, przybył na rozkaz, gdy w 1975 roku przy Karpackiej Brygadzie Wojsk Ochrony Pogranicza z powstałej w '56 roku orkiestry tworzyła się Orkiestra Reprezentacyjna. Już wcześniej był oddelegowany do służby w orkiestrze, ponieważ muzyka od najmłodszych lat była jego pasją. Chyba odziedziczył ją po swojej mamie, którą muzyka uratowała w czasie II wojny światowej przed wywiezieniem do Auschwitz. Pracując w zakładach dziewiarskich produkujących pod nadzorem SS-manów (pewnie) mundury dla wojsk niemieckich, przyłapana została na nieumyślnym zniszczeniu materiału. Nadzorujący strażnik wywlókł ją na środek i ot tak skazał na wywiezienie do obozu koncentracyjnego. Odsunął ją od pracy, ale i tak musiała czekać ze wszystkimi na koniec zmiany. Prosiła i błagała o cofnięcie wyroku, ale Niemiec nie uległ. Zrezygnowana usiadła na schodach, wyciągnęła z kieszeni harmonijkę ustną, z którą się nie rozstawał i zaczęła grać. Zagrała na jakiejś wrażliwości Niemca, gdyż ten po wsłuchaniu się w jej rzewną muzykę, kazał jej wracać do pracy.
Potem, gdy była już żoną i matką to ona uratowała swojego pierworodnego przed nakazem ojca, który dążył do tego, by syn przejął jego fach i interes. Pierworodny - mój rozmówca - uczęszczał do szkoły muzycznej, muzykę miał w duszy, pozwalała mu ona widzieć świat w najpiękniejszych barwach, na przekór szarej i biednej komunistycznej codzienności. Marzył o studiach muzycznych, o zawodzie muzyka. Ojciec był rzeźnikiem i do takiego zawodu kazał się synowi szykować. Za przyzwoleniem matki, która jak nikt wiedziała, jaki głód muzyka wywołuje w człowieku i że zdolna jest kata zamienić w wybawiciela, sprzeciwił się woli ojca. A to w pierwszych powojennych dekadach było nie lada wyczynem.
Wszystko to działo się oczywiście daleko od Nowego Sącza. Bo Nowy Sącz, jak wspomniałam, powołał do siebie sierżanta Stanisława Szarego rozkazem z 1975 roku. Spakowawszy rodzinę stawił się do służby nie tylko w wojsku, ale przede wszystkim miastu.
W trakcie służby były studia muzyczne na Uniwersytecie Warszawskim z kompozycji i dyrygentury (ponoć najtrudniejsze ze wszystkich studiów muzycznych), musiały być i studia pedagogiczne, skoro jest nauczycielem dyplomowanym. Prócz muzyki, w duszy mojego towarzysza z poczekalni chirurgii jednego dnia, gra poezja.
Wykształcił wiele pokoleń muzyków i kompozytorów. O niektórych głośno w świecie muzyki w kraju i za granicą. Grał i dyrygował w orkiestrach dętych wojskowych i górniczych, a także szkolnych. To niewątpliwie przyczyniło się do bogactwa miasta, w którym przyszło mu żyć.
Ale jest jedna rzecz, której ani przed nim, ani po nim nie dokonał nikt inny.
Otóż za namową jednego z rodu Dobrzańskich - opiekunów zegara z wieży sądeckiego ratusza - poświęcając własny urlop przez cały lipiec 1976 roku codziennie, co godzinę od 6 - 22, w mundurze muzyka Orkiestry Reprezentacyjnej Wojsk Ochrony Pogranicza, odgrywał z ratuszowej wieży hejnał na trąbce.
Na cztery strony świata.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz