Gargamel mawiał do Wiadomej Osoby, że jak mnie nie ma na mszy na 9:30 pod gablotą, to znaczy, że albo chora jestem, albo w szpitalu.
Do dzisiaj, stojąc pod tą gablotą, wypatruję Gargamela, czy nie wyjdzie po składce...
Dzisiejsza msza na 9:30 zgromadziła nieprzebrane tłumy, bo tuż po tej mszy miała się odbyć procesja. Zawsze ubolewam, że mieszkam po niewłaściwej stronie ulicy. Gdybym mieszkała po właściwej stronie ulicy, kościół kolejowy byłby moim kościołem parafialnym. A tak, ku wielkiemu niezadowoleniu mojej rodzimej parafii, przekraczam granicę.
Pomimo tego, że bardzo nie chciałam, to znaczy bardziej chciałam oddać się sprawom i myślom najwyższym - musiałam zahaczyć nieco o ziemię, na której toczyły się boje o zachowanie pozorów władzy rodzicielskiej. Obserwowałam obsesyjne zachowanie pewnej pani w stosunku do swojej małej córeczki. Tłum ludzi, msza długa, a jakżeby inaczej w takim dniu! Plan rodziców przewidywał najpewniej, oprócz udziału we mszy, udział w procesji. Dziewczynka znudzona - rzecz naturalna - scenariuszem dnia jaki zaproponowali rodzice, bardzo chciała zrobić coś dla siebie i po swojemu. Jednak mamusia dziewczynki bardzo chciała, by to jej scenariusz został zrealizowany.
Doszło do szarpaniny. Wiadomo kto był górą, choć mała dziewczynka dzielnie walczyła o swoje. Po wstępnej szarpaninie i nie ustąpieniu obu ze stron w boju, nastąpiły groźby. Naturalnie, że groźby padły z ust mamusi, ponieważ dziewczynka używała tylko słowa nie z wykrzyknikiem i w chichotach udawała się na z góry upatrzoną pozycję na schodach czwartego ołtarza, który, prawie że zajął moje stałe miejsce pod gablotą. Nie wiem, czy powinnam napisać kim owa mamusia straszyła swoją cudownie rozkoszną małą córeczkę, ale co mi tam, napiszę. Mamusia mianowicie scenicznym szeptem, wprost do ucha dziewczynki, ale tak, by pół placu słyszało, syknęła:
- Zaraz przyjdzie ksiądz i zobaczysz.
Ja od razu pomyślałam sobie: oj mamusia, żebyś to ty nie musiała zobaczyć, bo Gargamel zapewne tu jest, znikąd nie musi przychodzić, a o ewentualnym "łupnięciu kogo w krzyżu" mawiał za życia.
Przy czym, zanim się zbulwersujesz drogi czytelniku, tym co napisałam, to wiedz, że gdybyś Gargamela znał, to byś się, zapewniam cię, nie bulwersował.
Mała widać, ciekawa była księdza i chciała którego z ojców zobaczyć, bo za nic sobie groźbę mamusi miała i dawaj, z powrotem do ołtarza polowego.
No i tu po kolejnej szarpaninie nastąpił klaps. Nie, żebym z całą uwagą obserwowała nieudaczne zmagania mamusi z córeczką. Przede wszystkim słuchałam słów ojca proboszcza. Na dowód tego przytoczę mały fragmencik, w którym, gdy mówił o miłości Boga do człowieka, ojciec proboszcz zawarł zwrot "bo Pan Bóg jest prawdziwym miłośnikiem człowieka".
Tu, w tym miejscu musi być nowy akapit, bo ważny to zwrot, ten zasłyszany w dzisiejszym przepowiadaniu ojca proboszcza. Ważny dlatego, ponieważ, gdy ja niedawno użyłam dosłownie tego samego zwrotu w stosunku do pewnego człowieka, mówiąc, że jest miłośnikiem dzieci - zastraszył mnie sądem o niedwuznaczne pomówienia.
Dobrze, że choć Pan Bóg jest rozsądny i pod sąd nie postawi naszego ojca proboszcza.
I tak wyrwana tym klapsem od spraw pomiędzy niebem, a ziemią, zapisałam w mojej głowie pytanie: gdzie kończy się konsekwencja w działaniu, a gdzie się przemoc zaczyna?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz