Na drzwiach gabinetu neurologa dziecięcego wisi tabliczka z informacją, że długość przyjęcia zależy od indywidualnego przypadku danego pacjenta i dlatego nie należy się denerwować, ani też robić uwag. Jeden pacjent był dzisiaj w gabinecie 2,5 godziny. Zanim za nami zamknęły się drzwi, musiałyśmy z Dużą Małą Dziewczynką odczekać w poczekalni ponad 3 godziny. Nasz czas trwał godzinę i kwadrans, choć wyraźnie widać było, że pani doktor już się spieszy, gdyż dawno minął limit wyznaczony godzinami przyjęć, a po nas było jeszcze dwóch pacjentów.
Pani doktor ma w zwyczaju mówić, że musi każdego pacjenta dopieścić. Faktycznie podchodzi holistycznie do zagadnienia, jakim jest chory człowiek, a nie tylko do wybranego problemu, jak większość lekarzy specjalistów. Przy czym nie byłyśmy w szpitalu w Leśnej Górze, a w Krakowskim Szpitalu Specjalistycznym im. Jana Pawła II. Cała wyprawa, od momentu wyjścia z domu, do powrotu trwała 10 godzin. I pomimo wspaniałych warunków panujących w poradni, począwszy od lokalowych, na komforcie psychicznym kończąc, pomimo tego, że poczułyśmy się naprawdę obie dopieszczone - matka i dziecko - te 10 godzin, to zmarnowany czas. Ponieważ wyszłyśmy od lekarza ze skierowaniem na oddział, do diagnostyki klinicznej, bo w warunkach ambulatoryjnych i tak niewiele można zrobić.
A skierowanie na oddział mam od kilku tygodni, tylko, jak mi powiedziano w innym szpitalu specjalistycznym, skutecznie mnie odstraszając od użycia bumagi, skierowanie nie napisane przez neurologa, to jakby kowal do okulisty kierował...
No to zmarnowany ten czas, czy nie???
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz