Zima w mieście ma wielkie ograniczenia. Wolno jej rozkwitnąć tylko na trawnikach i klombach. Zaledwie zajmie chodniki czy ulice, znajdą się osoby, które przenoszą ją do tego getta wyznaczonego krawężnikiem oddzielającym zieleńce od chodników i trotuarów. Nawet przyprószone gałęzie drzew szybko pozbywają się śniegu, bo albo strząsają go odpowiednie służby, w dbałości o konary i bezpieczeństwo ludzi, albo ciepło otulające miasto siną mgłą wchłania czapy śniegu. Szybko też zima w mieście zmienia swój dziewiczy stan w brudne cielsko. Do rzadkości należą chwile, kiedy w mieście można cieszyć się urokiem zimy. Zaznałam takie w swoim życiu, pewnie dlatego, że miasto w którym mieszkam nie jest ani za duże, ani za małe. I bardziej pochłaniają je góry i świat rozpościerający się wokół, niż ono pochłania świat. Którejś na przykład zimy, gdy wracałam nocą do domu, miasto usypiało pod świeżą pierzyną śnieżną. W okach świeciły się lampy i nikt nie zdążył skarżyć się jeszcze na uciążliwość zimy, więc i służby odpowiedzialne za areszt śniegu w gettcie zieleńca, nie opuszczały kręgu jasności, jaką fałszywie roztaczały lampy w ich domach. Zjawił się za to niepostrzeżenie dziadek mróz. Musiałam chować brodę i nos pod kurtkę. Ale za to dziadek mróz zaczarował świat wokół. Kosmicznym blaskiem pokrył każdą drobinę śniegu. Miasto skrzyło się i błyszczało, jarzyło się neonową luminacją odbijaną każdym załamaniem śnieżnej gwiazdki.
To było wyjątkowe zjawisko.
Albo na przykład wszystkie zimy dzieciństwa, jedna bogatsza od drugiej. Z Królową Śniegu w tle i sanną, która wciągała w wielką przygodę. Zastanawiające, że żadna zima dzieciństwa nie była zimna. Jak w dobrej bajce.
Jednak nawet najpiękniejsza zima w mieście jest nieporównywalna do zimy poza miastem. Zwłaszcza zimy w górach. Tam szczególnie jest prawdziwa, piękna i wyrazista.
Nie dalej jak wczoraj byłam w prawdziwej zimie. Byłam w bajce, bo nawet nie czułam zimna. Całkiem jak w dzieciństwie.
Wszystkie jodły, świerki i sosny czuwające nad Szeroką Polaną stoją nakryte białymi serwetami. Pewnie czekają w uroczystym szyku na tę Maleńką Miłość, o której słyszały, gdy ludzie głosami nawykłymi do śpiewu na halach, wyśpiewywali o Niej w noc Bożego Narodzenia w kościele nad Popradem. Zapewne. Bo stoją w ordynku gotowe, by złożyć pokłon. Poprzez biały kaszmir śnieżnych serwet, którymi się drzewa przyozdobiły, delikatnie prześwituje szmaragdowa barwa wnętrza lasu. Potok się cieszy, bo go jeszcze lody nie skuły, więc cicho szemrze po kamieniach w korycie wyznaczonym przez pobielone śniegiem skarpy. Słońce się jakoś nieśmiało przedzierało przez warstwy chmur, które były zapowiedzią nowego balu maleńkich, niepowtarzalnych płatków. Ale kiedy się przedarło, tworzyło aurę prawdziwej jasności. Tej z Nieba. Nie żadnej tam sztucznej, jaką imitują światła w domach ludzi. Strumień, drzewa, las, cały świat cieszy się z zimy radością podobną do tej dziecięcej - najprostszej i najszczerszej.
Tak też i ja cieszyłam się jak już od dawna zapomniałam cieszyć się zimą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz