Kiedy Moja Mama, po trwającej wiele lat ciężkiej chorobie i kilkakrotnym odchodzeniu, otrzymała wreszcie pozwolenie na pozostanie w Domu Ojca, poczułam wielką ulgę. Nie dlatego, że zdjęto ze mnie wielki obowiązek wieloletniej opieki nad obłożnie chorą. Dlatego, że Jej ciało było wyniszczone bólem. Bólem, którego nie były w stanie uśmierzyć nawet narkotyki. Dlatego, że proszenie Boga o kolejny dzień bycia z Nią, byłoby wielkim egoizmem z mojej strony. Dlatego, że nadzieja tkwiła tylko w życiu po drugiej stronie.
Moja Mama w swej trwającej cztery długie lata śmiertelnej chorobie kilka razy odchodziła. Przeżyłam więc Jej śmierć wielokrotnie. Byłam przy Mojej Mamie każdego dnia, każdej minuty. Ale byłam tylko obok. Nie dlatego, że brakło mi miłości. Wtedy dopiero poznałam czym jest miłość dziecka do matki. Byłam obok, ponieważ każdy chory jest sam w swoim cierpieniu. Nawet jeśli jest otoczony najbliższymi osobami. Troskliwą opieką. Nawet jeśli przy jego łóżku wciąż czuwa ktoś ze znajomych, wnosząc swoją obecnością świeżość świata zza drzwi domu, w którym rozgościło się cierpienie ciała i ducha.
Moja Mama wciąż powtarzała, że umierający człowiek jest tak bardzo samotny w swojej wędrówce. Nawet Bóg jawi mu się wtedy bardziej odległy, niż w zabieganym życiu. Chory, jak Syn wzdycha "Boże mój, czemuś mnie opuścił."
Po śmierci Mamy wciąż dręczył mnie w snach koszmar, w którym po wielu tygodniach nieobecności przy Jej łóżku wstępowałam wreszcie do Niej kompletnie nie mogąc znaleźć wytłumaczenia, jak to się stało, że o Niej zapomniałam. Ona, leżąc powtarzała: radzimy sobie, dobrze jest.
Choć mija już piętnasty rok od Jej odejścia koszmar wciąż wraca, choć rzadziej.
Przez te wszystkie lata, które nabrzmiały jeszcze chorobą i śmiercią drugiego rodzica, które przepojone były przewlekłą chorobą dziecka, nie znalazłam odpowiedzi na dręczące mnie pytanie, jak być z chorym, by nie czuł się samotny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz