MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

środa, 18 stycznia 2012

Dzieło życia

Kiedy zobaczył ją po raz pierwszy była mniej więcej w wieku jego córki, gdyby tamta żyła. Od dawna wydawało mu się, że życie ma już za sobą. Najpierw ciężka choroba córeczki w wieku wczesnoszkolnym, zakończona niestety przegraną medycyny i utratą ich - jego i żony - wiary w cokolwiek. Później depresja żony, której symptomy przeoczył, a która doprowadziła ją do wiecznego spotkania z jedynym, ukochanym dzieckiem. I w przeciągu krótkiego czasu ze szczęśliwego człowieka przeistoczył się we wrak ludzki podobny do wraku transoceanicznego okrętu spoczywającego w głębi wodnej otchłani. Lubił to porównanie i przez wiele pierwszych miesięcy po śmierci żony powtarzał je sobie jak mantrę przed zaśnięciem. No bo się przecież nie modlił. Za to tak przyzwyczaił się do wizerunku siebie jako Titanica - najpierw mocarnego, niezniszczalnego olbrzyma rozświetlonego blaskiem bogactwa i rozbrzmiewającego radosnym, beztroskim gwarem toczącego się nań życia, potem rozłupanego katastrofą powalonego naturą tytana, że taka modlitwa i taka wiara mu wystarczała.
Z biegiem lat przyzwyczaił się do samotności, do bólu i tego wszystkiego, co z nich wyrastało. Tryb życia, jaki przyjął zbliżony był bardziej do życia rozbitka na bezludnej wyspie, niż do życia jakie z pozoru wiódł. Był szefem prężnej korporacji, odnosił sukcesy na rynku, zarabiał krocie. Nigdy nie szczędził sowitych datków na dobroczynność. Założył fundusze stypendialne dla zdolnych dzieci z ubogich rodzin. Wspomagał hospicja dla dzieci. Wszystko jednak robił mechanicznie. Tak miał, skazany był na sukces. Kobiety szalały na jego punkcie, ponieważ nieszczęścia przeżyte we wczesnej młodości wyryły się bruzdami na jego twarzy, czyniąc ją twarzą człowieka, który wie, co w życiu najcenniejsze. Wszystkie jednak ofiarowały mu zamiast miłości, jedynie nadopiekuńczość.
On jednak stronił od zgiełku, hałasu, doczesności, a już najbardziej od kobiet, bo wciąż bolały rany po stracie rodziny. Żył w ciemności, brodząc w niej, jak podczas zabawy w ciuciubabkę.
Aż pewnego dnia zobaczył ją, tę młodą, drobniutką, roześmianą dziewczynę, która na pierwszy rzut oka wydawała się być w wieku jego zmarłej córki. Jej dziewczęcy śmiech wdarł się do jego zmysłów, przerywając na zawsze zbudowaną tamę, burząc mur, za którym krył się przed światem, jak w twierdzy.
Już pierwszego wieczoru uświadomił sobie, że myśli o właścicielce tego cudownego śmiechu. Myśli te, ku jemu zdumieniu, były przyjemne. Zbudziły jakiś głód, za którym czaiła się chęć rozmowy, poznania, podzielenia radości, którą ten śmiech wyzwolił.
Widywał ją regularnie, ponieważ dziewczyna odbywała staż studencki w jednym z działów jego korporacji. Zawsze przebywała w towarzystwie rówieśników. Ale to ona była źródłem blasku, wokół którego skupiali się inni. Raczej cicha i skromna. Wybuchająca od czasu, do czasu tym śmiechem, który tak oddziaływał na jego zmysły. Mijając się z nim, uśmiechała się do niego zawsze. Tylko tyle i już. Jednak był to uśmiech wyjątkowy - skierowany tylko do niego.
Wieczorami i nocami w swojej samotni, z człowieka zamkniętego w pułapce własnego bólu, zaczął się przeistaczać w kogoś, kto żyje pragnieniem i chęcią bycia z drugim człowiekiem. Z dnia na dzień coraz bardziej oddalał się wizerunek wraku tytana spoczywającego na dnie oceanu. Wyraźnie odczuwał w sercu proces pączkowania, jakby wzrastające ziarno przebijało się przez powłoki ziemi, by ponad jej powierzchnią wzrastać ku słońcu. Zobaczył się, podczas którejś samotnej nocy, małą bezbronną rośliną, potrzebującą światła, ciepła i wody, by żyć, kwitnąć i wydać plon. Na jego twarzy pojawiła się nowa bruzda - zadziwienia. Ponieważ zdziwił się niezmiernie, kiedy postanowiwszy wyjechać za miasto, zobaczył świat piękniejszym, niż widział go przed laty. Właściwie to nigdy w swoim czterdziestokilkuletnim życiu nie widział go tak pięknym, rozsłonecznionym, wielkim i przyjaznym.
Śniłem! - pomyślał. -  Przespałem pół życia! Zmarnowałem! Nie wiedziałem!
Zapłakał gorzko, po raz ostatni zapłakał gorzko nad tym, co było i pozwolił wreszcie swoim ukochanym odejść w spokoju. On zaś dał się porwać rzeczywistości. Miejsce bólu spowodowanego utratą najbliższych zajął ból pasji twórczej. Odmienił całkowicie swoje życie. Na swojej drodze, która nie miała wytyczonych traktów, tylko oceanem rozlewała się przed nim, każdego dnia odnajdywał ze zdumieniem myśli i dzieła zwykłe i piękne, wielkie i te najmniejsze, z którymi zmierzał się dla poprawy świata. Nadrabiając stracony czas, w każdym dziele, któremu pozwalał wzrastać, zostawiał cząstkę siebie. Najzwyklejsze ze zwykłych czynności przynosiły mu wielką radość. Zaś sprawy większe dawały powód do dumy, której nigdy dotąd nie odczuwał.

*   *   *

Czas pozwolił mu zaznać szczęścia spowodowanego trzymaniem wnuczki w ramionach. Znów poczuł to znane uczucie pączkowania i kiełkowania w sercu. Trzymając nowe życie w ramionach bujał delikatnie w fotelu, niczym w obłokach i rozpamiętywał przeszłość. Myślał o dniach, które przyjdą. Jednak najmocniej tkwił w tym, co działo się teraz. Siedział w fotelu zapatrzony w cud narodzin...

I to było, poczuł wtedy, największym dziełem jego życia. Zbudowanym z miłości, wolności i wielkiej pasji, którą podzielił z kobietą, którą spotkał niegdyś. I znów zaufał. I znów się oddał. Znowu wziął za kogoś odpowiedzialność.
Wiedział, jak nikt inny wiedział, że to nie jego wola w dziele tym się spełniła.

*
Opowiedziałam wam to ja, jego wnuczka, mając przed sobą fotografię mojego dziadka siedzącego w bujanym fotelu i tulącego mnie w ramionach. Fotografia została zrobiona na dzień przed jego śmiercią.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz