MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 30 stycznia 2012

Niezrozumienie

Nie rozumiała dlaczego spotkała go właśnie teraz, w tym momencie życia. Właściwie to nie rozumiała dlaczego go w ogóle spotkała. W stosunku do wszystkich nowo poznanych osób była nieufna, tak i do niego z początku podchodziła z wielką rezerwą. Właściwie to traktowałaby go tak cały czas, trzymając na dystans. Ale zdarzyło się, że jeden z jej przyjaciół w luźnej rozmowie, dał mu swoją rekomendację. Toteż popatrzyła na niego przychylniej, z innej perspektywy. Zawsze wyznawała zasadę, że przyjaciele naszych przyjaciół są naszymi przyjaciółmi.
Szybko też znalazła dla niego szczególne miejsce w swoim sercu. Nie umiała nazwać uczucia, które ją z nim łączyło, zwłaszcza, że echem odbijały jej się w pamięci słowa innych ludzi, słyszane od najwcześniejszego dzieciństwa, że nie ma przyjaźni między mężczyzną, a kobietą. Wprawdzie nie lubiła żyć stereotypami, ale sama przecież czuła, że to nie jest przyjaźń.
Szybko też doszła do wniosku, że nikt jeszcze nie nazwał tego uczucia, bo dla niej było ono czymś tak nowym, nieznanym, że na pewno nie przydarzyło się wcześniej nikomu innemu. Może i była naiwna, ale cóż mogła poradzić?
Rozumieli się doskonale. Ramię w ramię wykonywali ciężką robotę. Doszli do perfekcji w porozumieniu się na gesty, bez słów.
Lubiła go słuchać, lubiła na niego patrzeć, lubiła z nim być. Czuła, że jest istotną częścią jej życia. Myślała nawet, że nierozerwalną.

I wtedy właśnie w jej życiu wydarzyło się to, co pozwoliło jej zrozumieć dlaczego on zjawił się w nim właśnie teraz, w tym momencie. Był jej po prostu cholernie potrzebny. Tylko po to, by być. By spojrzeniem i samą obecnością nieść zapewnienie, że znajdzie w nim przyjaciela, zrozumienie, że da siłę, której właśnie wtedy tak bardzo potrzebowała. Po raz pierwszy w życiu to ona potrzebowała, by ktoś przy niej był. W jej rozumieniu to nic nie kosztowało.
Myślała, że człowiek jest darem dla człowieka. Zawsze uważała, że bycie przy drugim człowieku, bliskim lub obcym, w momencie, kiedy ten drugi człowiek tego potrzebuje, jest czymś w rodzaju przyjemnej służby, jaką można z radością wypełnić. Sama zawsze tak do tego podchodziła i zawsze, nawet nieproszona, służyła innym. I gdyby ktoś chciał, by wytłumaczyła dlaczego podchodziła do tego w sposób zarazem lekki, ale i z niejakim poczuciem obowiązku wobec innego człowieka, pewnie nie umiałaby wytłumaczyć. Taka po prostu była i już. Tak rozumiała przyjaźń. Tak rozumiała kontakty międzyludzkie. Tak rozumiała potrzeby innych. Może, gdyby ktokolwiek umiał wytłumaczyć jej czym jest miłosierdzie, to pewnie umiałaby te swoje działania względem innych umieścić w ramach miłosierdzia. Ale pamięta nieudolne tłumaczenie siostry zakonnej z lekcji katechezy, z którego wywnioskowała, że to tylko Bóg może być miłosierny, a człowiek tylko współczujący i z taką świadomością poszła w późniejsze, nawet dojrzałe życie. I potem już zawsze miała z tym problem. Bo ona nie chciała współczuć, ani też nie chciała być obiektem współczucia. Co innego współodczuwać.
Poza tym, kiedy nadchodził w życiu taki moment, że ktoś wymagał jej pomocy robiła to z potrzeby serca, a nie rozeznawała, w jakich kategoriach miałoby się jej działanie mieścić.
Dlatego myślała, że wszyscy ludzie są tacy. I nie było tak, że tylko oczekiwała na jego pomoc, że sam domyśli się, by przy niej być. Nie! Poprosiła go, by po prostu był.

A on najzwyczajniej w świecie wystraszył się nie wiedzieć czego i odszedł. Pobiegła za nim, bo wciąż wydawało jej się, że razem im po drodze, ale on bojąc się straszliwie odpowiedzialności i oswojenia, zranił ją boleśnie. Musiała zatrzymać się i pomyśleć. Wołała jeszcze za nim niejednokrotnie, by przyniósł jej w swoich oczach kawałek nieba, ale im bardziej wołała, tym bardziej oddalał się od niej, zdążywszy za każdym jej nawoływaniem zadać ból.

Nagle zorientowała się, że jest sama. Jakby obudziła się w środku lasu podczas wichury i burzy. To był największy ból, jakiego od niego doznała. Niejedną noc spędziła samotnie w mroku i niepokoju. Widziała światło, które przedzierając się przez gęstwinę jej myśli i bólu, świeciło gdzieś, jakby w innym świecie. Ale do tamtego świata było tak bardzo daleko. A ona nie miała siły. Ze względu na trud, jaki przyniosło jej życie i ze względu na zawód, jakiego doznała, od osoby, której tak bardzo zaufała. Poza tym wiedziała, czuła każdą komórką swojego ciała, że decydując się na pójście za owym światłem, pozostanie już na zawsze samotna wśród innych ludzi. Bo w kierunku tego światła można iść tylko samotnie. Widzi się obok wielu innych ludzi. Nawet się z nimi rozmawia. Przystaje na chwilę, by przemyśleć pewne sprawy, lub po prostu nabrać dystansu do drogi - z jej znojem, trudem, radością i nadzieją. Ale kiedy się ma za sobą takie doświadczenie, które stało się jej udziałem, to już nigdy nie zaufa się tak do końca drugiemu człowiekowi. A poza tym, jakkolwiek bolesne rany zadał jej, nim pozostawił ją samą w ciemności, to pomógł jej przez to zdobyć przeświadczenie, że w kierunku tego światła nie da się iść w niczyim towarzystwie. Tam każdy zdąża samotnie. Nawet będąc mężem, czy żoną, matką, czy ojcem, córką, czy synem - nawet jeśli ma się wokół siebie na co dzień mnóstwo kochających ludzi, to w podróż tę każdy wybiera się oddzielnie.

Przeszła przez ten najtrudniejszy z dotychczasowych etapów swojego życia bez jego pomocy. Bez pomocy innego człowieka.
Przez resztę życia chciała dowiedzieć się czym jest miłosierdzie. Szukała po świecie odpowiedzi, pytała, patrzyła na innych, szukała nawet w książkach.
Dalej myśli, że tylko Bóg jest miłosierny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz