Zadałam sobie pytanie: do czego prowadzi polityka państwa?
Miałam ku temu podstawy. A jakie, zaraz się wyjaśni.
Jest kilka tematów, o których głośno się mówi. Raczej protestuje. Bo gdyby ktokolwiek chciał rozmawiać z obywatelami, nie doszłoby do owych protestów, które z nowym rokiem pojawiły się w naszym społeczeństwie jak grzyby po deszczu.
Wybieram się do lekarza specjalisty. Ponieważ odczekałam w kolejce na tzw. termin, swoje - no przyznam szczerze, że zapewne nie był to rekord świata w oczekiwaniu na wizytę u specjalisty, ale jednak - toteż nie chciałabym zostać odprawiona z kwitkiem z powodu jakiegoś niedopatrzenia. Kiedy śmiertelnik rejestruje się do specjalisty, w szczególności przed pierwszą wizytą, słyszy ile to formalności musi dopełnić podczas rejestracji przy okienku, że spamiętać trudno. Trzeba zanotować, by o czymś nie zapomnieć. Między innymi trzeba mieć przy sobie aktualne poświadczenie o ubezpieczeniu zdrowotnym. Od 1 stycznia br. nie jest to legitymacja ubezpieczeniowa pracownika, czy członków rodziny pracownika, a osławiony druk RMUA. Takie deklaracje pracodawca składa ubezpieczycielowi każdego miesiąca, wraz z opłaceniem składki za pracownika. Toteż druk RMUA ważny jest tylko przez miesiąc. Nie pracuję zawodowo, więc jestem tzw. członkiem rodziny ubezpieczonego. [Świeżo w pamięci mam październikową wizytę w ambulatorium szpitalnym (jedynym punkcie opieki nocnej, świątecznej i weekendowej dla całego miasta i okolic), do której doszło w sobotnie przedpołudnie, a przyczyną wizyty był kleszcz tkwiący nie wiedzieć od kiedy w moich plecach i rumień wokół niego. Wizyta z nieaktualną - jeszcze wtedy książeczką ubezpieczeniową dla członków rodziny pracownika - poskutkowała potraktowaniem mnie, jak osoby nieubezpieczonej i otrzymaniem recepty bez zniżki.]
Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem zgłosił w swoim zakładzie pracy u stosownych służb pracowniczych, że prosi o poświadczenie ubezpieczenia dla członków swojej rodziny. Otrzymał i przyniósł. Ale po wnikliwym przejrzeniu druków, które przyniósł, okazało się, że nie są to druki RMUA, tylko druki ZCNA. Na drukach ZCNA nie ma aktualnej daty, jest tylko data zgłoszenia członka rodziny pracownika do ubezpieczenia rodzinnego. Jak więc na podstawie takiego druku sprawdzić aktualność ubezpieczenia? - pomyślałam. Zaraz też przypomniałam sobie, jak to wiosną minionego roku wybierając się w podróż do jednego z krajów Unii Europejskiej udałam się do NFZ w celu wyrobienia tzw. niebieskiej karty ubezpieczenia europejskiego. I urzędniczka otworzywszy bazę danych stwierdziła, że moje zgłoszenie wygasło o zgrozo... 1,5 roku temu! To jest w momencie podjęcia przeze mnie pracy na umowę-zlecenie. Umowa-zlecenie nakłada obowiązek opłacenia ubezpieczenia zdrowotnego. Po jej zakończeniu należy ponownie zgłosić i wypełnić w zakładzie pracy współmałżonka stosowny druk, w celu ubezpieczenia członka rodziny pracownika.
Dostałam wtedy dosłownie gęsiej skórki, gdyż po pierwsze przed kilkoma dniami wyszłam ze szpitala, gdzie byłam dość intensywnie diagnozowana kardiologicznie, po drugie - za trzy, może nawet dwa dni miał nastąpić wyjazd za granicę.
Urzędniczka poinformowała mnie o trybie postępowania, czyli, że po prostu nie grożą mi żadne konsekwencje z powodu przerwy w ubezpieczeniu, że należy tylko w zakładzie pracy współmałżonka zgłosić moje prawo do ubezpieczenia z dniem, w którym wygasło wcześniejsze, spowodowane podpisaniem i wykonywaniem przeze mnie pracy na umowę-zlecenie.
Toteż tym bardziej rozmyślałam na różne sposoby, że takie druki, jakie przyniósł Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem, to nie jest to, co będzie chciała widzieć rejestratorka w przychodni specjalistycznej.
Szukałam różnych sposobów na znalezienie odpowiedzi, od rozmowy telefonicznej do koleżanki pracującej w ZUS-ie, po przeszukiwanie stron internetowych, a skończyłam na telefonie do źródła, czyli NFZ. Od informatorów dowiedziałam się, że członkowie rodziny pracownika mogą otrzymać tylko druki ZCNA, tzn. poświadczające o zgłoszeniu do ubezpieczenia. (Od razu pomyślałam: a co w przypadku, gdy prawo do ubezpieczenia komuś wygasło, jak mi niegdyś? Stan taki trwał przez 1,5 roku i gdyby nie wyjazd za granicę trwałby do dzisiaj??? Więc to tylko jedna wielka fikcja!) oraz w komplecie do druków ZCNA aktualny druk RMUA pracownika.
Bardzo to skomplikowane, nieprawdaż?
Ale to jeszcze nie wszystko.
Ponieważ Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem z jakichś powodów (nie będę sugerować z jakich, niech się czytelnik domyśli) powiedział mi, bym lepiej sama zadzwoniła do księgowej w jego zakładzie pracy, toteż tak uczyniłam.
Rozmowa była ciężka. Począwszy od momentu, kiedy księgowa stwierdziła, że "mąż chciał tylko potwierdzenie ubezpieczenia członków rodziny pracownika" i że od lat (!) takie właśnie, jak wydała potwierdzenia dla członków rodziny (ZCNA) się wydaje. "Hmmm... przepis wszedł w życie od 1 stycznia br." - wtrąciłam w którymś momencie, gdyż pani chciała potraktować mnie z góry, tyradą słów nie dopuszczając do głosu. Wyjaśniłam jeszcze pani, że otrzymałam informacje z NFZ o trybie wydawania zaświadczeń i przekazałam grzecznie wszystko co wiem, myśląc sobie, że kurczę, nie było moim obowiązkiem zdobyć taką wiedzę, a owej pani księgowej. Na koniec poprosiłam panią księgową, by każdego miesiąca wydawała Mężczyźnie, Który Kiedyś Był Chłopcem druk RMUA, na co usłyszałam w odpowiedzi, że ponieważ zakład zatrudnia dużo pracowników, więc szef zdecydował, że potwierdzenie ubezpieczenia (przypominam niezbędne podczas każdej wizyty w gabinecie lekarskim) z oszczędności będzie się wydawało tylko na prośbę pracownika. I w tym momencie zrozumiałam, w jaki mechanizm zostaliśmy wszyscy wciśnięci przez osoby decyzyjne w naszym kraju.
Rozumiem pracodawcę, zatrudniającego ( w tym przypadku w prywatnym zakładzie) 600 pracowników. Rozumiem, że comiesięczny wydruk druków RMUA to nie tylko niesamowity koszt, ale również marnotrawstwo papieru, energii, tuszu itd. itp.
Rozumiem lekarza, który z lęku, by nie ponosić konsekwencji finansowych, obcej osobie nie mającej potwierdzenia ubezpieczenia na dyżurze nocnym wypisuje receptę na 100%.
No tylko, chciałoby się rzec, do jasnej Anielki, kto zrozumie mnie, pacjenta?
Wybierając się do specjalisty na planowaną wizytę można złożyć prośbę do pracodawcy o uzyskanie druku RMUA. Do przychodni POZ przy dobrych okolicznościach, tzn, jeśli rejestratorce nikt nie nadepnął akurat na odcisk, można donieść za dzień lub dwa poświadczenie zdobyte od pracodawcy na prośbę. Ale co w przypadku nagłym???
Trzeba zapłacić! Albo za wizytę. Albo za lek. Albo i za wizytę, i za lek!!!
Nie dość, że zlikwidowano punkty opieki nocnej i zminimalizowano (z dniem 1.01.2011 r.) do jednego punktu na 140 000 mieszkańców, to na dzień dzisiejszy nieoficjalnie ta opieka stała się odpłatną.
Państwo znów przerzuciło na swoich obywateli kawałek finansowania sfery życia gwarantowanej przez konstytucję. Państwo wprowadziło chaos i nieład. Spowodowało wrogość ludzi po dwóch stronach jednej dziedziny.
Ale to jeszcze nie finał.
Z jakiegoś powodu księgowa z zakładu pracy Mężczyzny, Który Kiedyś Był Chłopcem poczuła się najwyraźniej sfrustrowana rozmową ze mną, ponieważ nie omieszkała wyżyć się na odbierającym druk RMUA. I to wyżyła się ponoć w obecności pracodawcy. Nie zorientowany w przebiegu rozmowy telefonicznej mojej z księgową Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem, potraktowany jak sztubak, wróciwszy do domu, wyżył się na mnie.
Początkowo zabolało mnie bardzo zachowanie Mężczyzny, Który Kiedyś Był Chłopcem. Na tę okazję obraziłam się nawet. Dopiero po wielu godzinach zrozumiałam, że to jest MECHANIZM, który WYZWOLIŁ W CAŁYM SZEREGU LUDZI, takie a nie inne (NIEPOZYTYWNE) REAKCJE. Bardzo niezdrowy mechanizm. Jak żywe zabrzmiały słowa mojej nieżyjącej dzisiaj teściowej, mówiącej nieudolnie już przed laty, że wszystko, co dzieje się w naszym państwie, od jakiegoś czasu przypomina sytuację z lat 50-tych. Ponieważ moja nieżyjąca dziś teściowa nie umiała tego wyjaśnić, ona to tylko czuła, pamiętała i nazwała tak jak nazwała, więc machnęliśmy wtedy ręką, że babci już się w głowie miesza.
Natomiast obecnie bogatsza o własne nieprzyjemne doświadczenie, którego owocem była kłótnia małżeńska, bogatsza o obserwacje różnych wydarzeń, nazwijmy to "dnia dzisiejszego", oraz o wiedzę wyniesioną z lektury książki, w której autor wyjaśnia mechanizm początków władzy sowieckiej (czytając włos jeżył mi się na głowie, ponieważ przykłady podane w książce można mnożyć w naszej współczesnej rzeczywistości!), wyciągnęłam tragiczne wnioski.
Czyżbyśmy nie odeszli przez tych dwadzieścia kilka lat wolnej Polski na krok od poprzedniej rzeczywistości? Czy tylko zatoczyliśmy koło? Choć tak właściwie, to ja nie znam innej rzeczywistości niż tej, w której zastrasza się obywateli, szczuje ludzi na siebie.
Toteż powiem więcej: weszliśmy w sidła ogólnoświatowego totalitaryzmu.
Z imieniem Victorii na ustach.
MOTTO
"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")
Łączna liczba wyświetleń
wtorek, 31 stycznia 2012
poniedziałek, 30 stycznia 2012
Pomysłowość
Portal internetowy z wiadomościami z regionu doniósł dzisiaj w dziale "pod paragrafem" o zdarzeniu, do jakiego doszło w powiecie ościennym. Otóż mieszkańcy jednego z podmiejskich domów odebrali telefon informujący ich, że w ich domu podłożona jest bomba. Równocześnie zażądano sporej kwoty pieniędzy. Polecono, by pieniądze pozostawić w budynku, następnie opuścić go.
Właściciel domu (albo z racji dużej świadomości obywatelskiej, albo zwęszywszy, że coś jest z tym szantażystą nie tak) zawiadomił odpowiednie służby. Na miejsce niezwłocznie przyjechali funkcjonariusze policji oraz straż pożarna - ochotnicza i zawodowa. Z sąsiedniego miasta wezwano też policjantów z grupy rozpoznania minersko-technicznego i naturalnie przewodnika z psem tropiącym, wyszkolonym do wykrywania materiałów wybuchowych.
Po przeszukaniu budynku okazało się, że materiału wybuchowego nie znaleziono.
Za to po kilku dniach ponoć żmudnej pracy, policjanci zatrzymali sprawcę alarmu bombowego. Sprawcą okazał się być dziesięciolatek. Dzieciaka przesłuchano i w trakcie przesłuchania zeznał, że pomysł ściągnął z oglądanego filmu.
Czytelnik poinformowany został, że dziecku nie grożą konsekwencje prawne, natomiast rodzice mogą być narażeni na poważne konsekwencje, przede wszystkim finansowe.
Pod informacją kilka głosów krytycznych od internautów. Choć brzmiały "gratulacje dla rodziców za odpowiednie wychowanie syna" gratulacjami raczej nie były.
Ja zaś mam zupełnie inne wnioski.
Całkiem niedawno miastem, w którym mieszkam, wstrząsnęło brutalne morderstwo popełnione przez 16-latka na taksówkarzu. Chłopak na hazardowe długi sięgające ponad ośmiu tys. zł, skradł zamordowanemu 240 zł. Młody, dzisiejszy opisywany przypadek, nie wiedzieć na co potrzebował pieniędzy, zażądał 10 000 zł. Kwota niebagatelna jak dla dziesięciolatka!
Gdyby tak tamten szesnastoletni chłopak wpadł na pomysł dzisiejszego dziesięciolatka, dwa życia byłyby uratowane. Zrobiłoby się nieco szumu. Strażacy i policjanci poćwiczyliby w niecodziennych działaniach na koszt rodziców chłopaka i nie stałaby się tak wielka tragedia!
Tu nie ma żadnego sarkazmu w tym, co piszę.
Dzisiejszy dziesięciolatek miał chyba dobrego Anioła Stróża. Myślę, że to dziecko w życiu nie zejdzie na złą drogę. Bo wszyscy dostali odpowiednią przestrogę.
"Są umysłowości czynne i bierne, żywe i apatyczne, wytrwałe i kapryśne, uległe i przekorne, twórcze i naśladowcze, błyskotliwe i rzetelne, konkretne i abstrakcyjne, realne i literackie; pamięć wybitna i mierna; spryt w posługiwaniu się zdobytą wiadomością i uczciwość wahań, wrodzony despotyzm i refleksyjność, i krytycyzm; jest rozwój przedwczesny i opóźniony, jedno - lub różnorodność zainteresowań.
(...)
Nie - czy mądre, raczej - jak mądre."
Właściciel domu (albo z racji dużej świadomości obywatelskiej, albo zwęszywszy, że coś jest z tym szantażystą nie tak) zawiadomił odpowiednie służby. Na miejsce niezwłocznie przyjechali funkcjonariusze policji oraz straż pożarna - ochotnicza i zawodowa. Z sąsiedniego miasta wezwano też policjantów z grupy rozpoznania minersko-technicznego i naturalnie przewodnika z psem tropiącym, wyszkolonym do wykrywania materiałów wybuchowych.
Po przeszukaniu budynku okazało się, że materiału wybuchowego nie znaleziono.
Za to po kilku dniach ponoć żmudnej pracy, policjanci zatrzymali sprawcę alarmu bombowego. Sprawcą okazał się być dziesięciolatek. Dzieciaka przesłuchano i w trakcie przesłuchania zeznał, że pomysł ściągnął z oglądanego filmu.
Czytelnik poinformowany został, że dziecku nie grożą konsekwencje prawne, natomiast rodzice mogą być narażeni na poważne konsekwencje, przede wszystkim finansowe.
Pod informacją kilka głosów krytycznych od internautów. Choć brzmiały "gratulacje dla rodziców za odpowiednie wychowanie syna" gratulacjami raczej nie były.
Ja zaś mam zupełnie inne wnioski.
Całkiem niedawno miastem, w którym mieszkam, wstrząsnęło brutalne morderstwo popełnione przez 16-latka na taksówkarzu. Chłopak na hazardowe długi sięgające ponad ośmiu tys. zł, skradł zamordowanemu 240 zł. Młody, dzisiejszy opisywany przypadek, nie wiedzieć na co potrzebował pieniędzy, zażądał 10 000 zł. Kwota niebagatelna jak dla dziesięciolatka!
Gdyby tak tamten szesnastoletni chłopak wpadł na pomysł dzisiejszego dziesięciolatka, dwa życia byłyby uratowane. Zrobiłoby się nieco szumu. Strażacy i policjanci poćwiczyliby w niecodziennych działaniach na koszt rodziców chłopaka i nie stałaby się tak wielka tragedia!
Tu nie ma żadnego sarkazmu w tym, co piszę.
Dzisiejszy dziesięciolatek miał chyba dobrego Anioła Stróża. Myślę, że to dziecko w życiu nie zejdzie na złą drogę. Bo wszyscy dostali odpowiednią przestrogę.
"Są umysłowości czynne i bierne, żywe i apatyczne, wytrwałe i kapryśne, uległe i przekorne, twórcze i naśladowcze, błyskotliwe i rzetelne, konkretne i abstrakcyjne, realne i literackie; pamięć wybitna i mierna; spryt w posługiwaniu się zdobytą wiadomością i uczciwość wahań, wrodzony despotyzm i refleksyjność, i krytycyzm; jest rozwój przedwczesny i opóźniony, jedno - lub różnorodność zainteresowań.
(...)
Nie - czy mądre, raczej - jak mądre."
Janusz Korczak
Niezrozumienie
Nie rozumiała dlaczego spotkała go właśnie teraz, w tym momencie życia. Właściwie to nie rozumiała dlaczego go w ogóle spotkała. W stosunku do wszystkich nowo poznanych osób była nieufna, tak i do niego z początku podchodziła z wielką rezerwą. Właściwie to traktowałaby go tak cały czas, trzymając na dystans. Ale zdarzyło się, że jeden z jej przyjaciół w luźnej rozmowie, dał mu swoją rekomendację. Toteż popatrzyła na niego przychylniej, z innej perspektywy. Zawsze wyznawała zasadę, że przyjaciele naszych przyjaciół są naszymi przyjaciółmi.
Szybko też znalazła dla niego szczególne miejsce w swoim sercu. Nie umiała nazwać uczucia, które ją z nim łączyło, zwłaszcza, że echem odbijały jej się w pamięci słowa innych ludzi, słyszane od najwcześniejszego dzieciństwa, że nie ma przyjaźni między mężczyzną, a kobietą. Wprawdzie nie lubiła żyć stereotypami, ale sama przecież czuła, że to nie jest przyjaźń.
Szybko też doszła do wniosku, że nikt jeszcze nie nazwał tego uczucia, bo dla niej było ono czymś tak nowym, nieznanym, że na pewno nie przydarzyło się wcześniej nikomu innemu. Może i była naiwna, ale cóż mogła poradzić?
Rozumieli się doskonale. Ramię w ramię wykonywali ciężką robotę. Doszli do perfekcji w porozumieniu się na gesty, bez słów.
Lubiła go słuchać, lubiła na niego patrzeć, lubiła z nim być. Czuła, że jest istotną częścią jej życia. Myślała nawet, że nierozerwalną.
I wtedy właśnie w jej życiu wydarzyło się to, co pozwoliło jej zrozumieć dlaczego on zjawił się w nim właśnie teraz, w tym momencie. Był jej po prostu cholernie potrzebny. Tylko po to, by być. By spojrzeniem i samą obecnością nieść zapewnienie, że znajdzie w nim przyjaciela, zrozumienie, że da siłę, której właśnie wtedy tak bardzo potrzebowała. Po raz pierwszy w życiu to ona potrzebowała, by ktoś przy niej był. W jej rozumieniu to nic nie kosztowało.
Myślała, że człowiek jest darem dla człowieka. Zawsze uważała, że bycie przy drugim człowieku, bliskim lub obcym, w momencie, kiedy ten drugi człowiek tego potrzebuje, jest czymś w rodzaju przyjemnej służby, jaką można z radością wypełnić. Sama zawsze tak do tego podchodziła i zawsze, nawet nieproszona, służyła innym. I gdyby ktoś chciał, by wytłumaczyła dlaczego podchodziła do tego w sposób zarazem lekki, ale i z niejakim poczuciem obowiązku wobec innego człowieka, pewnie nie umiałaby wytłumaczyć. Taka po prostu była i już. Tak rozumiała przyjaźń. Tak rozumiała kontakty międzyludzkie. Tak rozumiała potrzeby innych. Może, gdyby ktokolwiek umiał wytłumaczyć jej czym jest miłosierdzie, to pewnie umiałaby te swoje działania względem innych umieścić w ramach miłosierdzia. Ale pamięta nieudolne tłumaczenie siostry zakonnej z lekcji katechezy, z którego wywnioskowała, że to tylko Bóg może być miłosierny, a człowiek tylko współczujący i z taką świadomością poszła w późniejsze, nawet dojrzałe życie. I potem już zawsze miała z tym problem. Bo ona nie chciała współczuć, ani też nie chciała być obiektem współczucia. Co innego współodczuwać.
Poza tym, kiedy nadchodził w życiu taki moment, że ktoś wymagał jej pomocy robiła to z potrzeby serca, a nie rozeznawała, w jakich kategoriach miałoby się jej działanie mieścić.
Dlatego myślała, że wszyscy ludzie są tacy. I nie było tak, że tylko oczekiwała na jego pomoc, że sam domyśli się, by przy niej być. Nie! Poprosiła go, by po prostu był.
A on najzwyczajniej w świecie wystraszył się nie wiedzieć czego i odszedł. Pobiegła za nim, bo wciąż wydawało jej się, że razem im po drodze, ale on bojąc się straszliwie odpowiedzialności i oswojenia, zranił ją boleśnie. Musiała zatrzymać się i pomyśleć. Wołała jeszcze za nim niejednokrotnie, by przyniósł jej w swoich oczach kawałek nieba, ale im bardziej wołała, tym bardziej oddalał się od niej, zdążywszy za każdym jej nawoływaniem zadać ból.
Nagle zorientowała się, że jest sama. Jakby obudziła się w środku lasu podczas wichury i burzy. To był największy ból, jakiego od niego doznała. Niejedną noc spędziła samotnie w mroku i niepokoju. Widziała światło, które przedzierając się przez gęstwinę jej myśli i bólu, świeciło gdzieś, jakby w innym świecie. Ale do tamtego świata było tak bardzo daleko. A ona nie miała siły. Ze względu na trud, jaki przyniosło jej życie i ze względu na zawód, jakiego doznała, od osoby, której tak bardzo zaufała. Poza tym wiedziała, czuła każdą komórką swojego ciała, że decydując się na pójście za owym światłem, pozostanie już na zawsze samotna wśród innych ludzi. Bo w kierunku tego światła można iść tylko samotnie. Widzi się obok wielu innych ludzi. Nawet się z nimi rozmawia. Przystaje na chwilę, by przemyśleć pewne sprawy, lub po prostu nabrać dystansu do drogi - z jej znojem, trudem, radością i nadzieją. Ale kiedy się ma za sobą takie doświadczenie, które stało się jej udziałem, to już nigdy nie zaufa się tak do końca drugiemu człowiekowi. A poza tym, jakkolwiek bolesne rany zadał jej, nim pozostawił ją samą w ciemności, to pomógł jej przez to zdobyć przeświadczenie, że w kierunku tego światła nie da się iść w niczyim towarzystwie. Tam każdy zdąża samotnie. Nawet będąc mężem, czy żoną, matką, czy ojcem, córką, czy synem - nawet jeśli ma się wokół siebie na co dzień mnóstwo kochających ludzi, to w podróż tę każdy wybiera się oddzielnie.
Przeszła przez ten najtrudniejszy z dotychczasowych etapów swojego życia bez jego pomocy. Bez pomocy innego człowieka.
Przez resztę życia chciała dowiedzieć się czym jest miłosierdzie. Szukała po świecie odpowiedzi, pytała, patrzyła na innych, szukała nawet w książkach.
Dalej myśli, że tylko Bóg jest miłosierny.
Szybko też znalazła dla niego szczególne miejsce w swoim sercu. Nie umiała nazwać uczucia, które ją z nim łączyło, zwłaszcza, że echem odbijały jej się w pamięci słowa innych ludzi, słyszane od najwcześniejszego dzieciństwa, że nie ma przyjaźni między mężczyzną, a kobietą. Wprawdzie nie lubiła żyć stereotypami, ale sama przecież czuła, że to nie jest przyjaźń.
Szybko też doszła do wniosku, że nikt jeszcze nie nazwał tego uczucia, bo dla niej było ono czymś tak nowym, nieznanym, że na pewno nie przydarzyło się wcześniej nikomu innemu. Może i była naiwna, ale cóż mogła poradzić?
Rozumieli się doskonale. Ramię w ramię wykonywali ciężką robotę. Doszli do perfekcji w porozumieniu się na gesty, bez słów.
Lubiła go słuchać, lubiła na niego patrzeć, lubiła z nim być. Czuła, że jest istotną częścią jej życia. Myślała nawet, że nierozerwalną.
I wtedy właśnie w jej życiu wydarzyło się to, co pozwoliło jej zrozumieć dlaczego on zjawił się w nim właśnie teraz, w tym momencie. Był jej po prostu cholernie potrzebny. Tylko po to, by być. By spojrzeniem i samą obecnością nieść zapewnienie, że znajdzie w nim przyjaciela, zrozumienie, że da siłę, której właśnie wtedy tak bardzo potrzebowała. Po raz pierwszy w życiu to ona potrzebowała, by ktoś przy niej był. W jej rozumieniu to nic nie kosztowało.
Myślała, że człowiek jest darem dla człowieka. Zawsze uważała, że bycie przy drugim człowieku, bliskim lub obcym, w momencie, kiedy ten drugi człowiek tego potrzebuje, jest czymś w rodzaju przyjemnej służby, jaką można z radością wypełnić. Sama zawsze tak do tego podchodziła i zawsze, nawet nieproszona, służyła innym. I gdyby ktoś chciał, by wytłumaczyła dlaczego podchodziła do tego w sposób zarazem lekki, ale i z niejakim poczuciem obowiązku wobec innego człowieka, pewnie nie umiałaby wytłumaczyć. Taka po prostu była i już. Tak rozumiała przyjaźń. Tak rozumiała kontakty międzyludzkie. Tak rozumiała potrzeby innych. Może, gdyby ktokolwiek umiał wytłumaczyć jej czym jest miłosierdzie, to pewnie umiałaby te swoje działania względem innych umieścić w ramach miłosierdzia. Ale pamięta nieudolne tłumaczenie siostry zakonnej z lekcji katechezy, z którego wywnioskowała, że to tylko Bóg może być miłosierny, a człowiek tylko współczujący i z taką świadomością poszła w późniejsze, nawet dojrzałe życie. I potem już zawsze miała z tym problem. Bo ona nie chciała współczuć, ani też nie chciała być obiektem współczucia. Co innego współodczuwać.
Poza tym, kiedy nadchodził w życiu taki moment, że ktoś wymagał jej pomocy robiła to z potrzeby serca, a nie rozeznawała, w jakich kategoriach miałoby się jej działanie mieścić.
Dlatego myślała, że wszyscy ludzie są tacy. I nie było tak, że tylko oczekiwała na jego pomoc, że sam domyśli się, by przy niej być. Nie! Poprosiła go, by po prostu był.
A on najzwyczajniej w świecie wystraszył się nie wiedzieć czego i odszedł. Pobiegła za nim, bo wciąż wydawało jej się, że razem im po drodze, ale on bojąc się straszliwie odpowiedzialności i oswojenia, zranił ją boleśnie. Musiała zatrzymać się i pomyśleć. Wołała jeszcze za nim niejednokrotnie, by przyniósł jej w swoich oczach kawałek nieba, ale im bardziej wołała, tym bardziej oddalał się od niej, zdążywszy za każdym jej nawoływaniem zadać ból.
Nagle zorientowała się, że jest sama. Jakby obudziła się w środku lasu podczas wichury i burzy. To był największy ból, jakiego od niego doznała. Niejedną noc spędziła samotnie w mroku i niepokoju. Widziała światło, które przedzierając się przez gęstwinę jej myśli i bólu, świeciło gdzieś, jakby w innym świecie. Ale do tamtego świata było tak bardzo daleko. A ona nie miała siły. Ze względu na trud, jaki przyniosło jej życie i ze względu na zawód, jakiego doznała, od osoby, której tak bardzo zaufała. Poza tym wiedziała, czuła każdą komórką swojego ciała, że decydując się na pójście za owym światłem, pozostanie już na zawsze samotna wśród innych ludzi. Bo w kierunku tego światła można iść tylko samotnie. Widzi się obok wielu innych ludzi. Nawet się z nimi rozmawia. Przystaje na chwilę, by przemyśleć pewne sprawy, lub po prostu nabrać dystansu do drogi - z jej znojem, trudem, radością i nadzieją. Ale kiedy się ma za sobą takie doświadczenie, które stało się jej udziałem, to już nigdy nie zaufa się tak do końca drugiemu człowiekowi. A poza tym, jakkolwiek bolesne rany zadał jej, nim pozostawił ją samą w ciemności, to pomógł jej przez to zdobyć przeświadczenie, że w kierunku tego światła nie da się iść w niczyim towarzystwie. Tam każdy zdąża samotnie. Nawet będąc mężem, czy żoną, matką, czy ojcem, córką, czy synem - nawet jeśli ma się wokół siebie na co dzień mnóstwo kochających ludzi, to w podróż tę każdy wybiera się oddzielnie.
Przeszła przez ten najtrudniejszy z dotychczasowych etapów swojego życia bez jego pomocy. Bez pomocy innego człowieka.
Przez resztę życia chciała dowiedzieć się czym jest miłosierdzie. Szukała po świecie odpowiedzi, pytała, patrzyła na innych, szukała nawet w książkach.
Dalej myśli, że tylko Bóg jest miłosierny.
sobota, 28 stycznia 2012
Próby generalne przed światem bez internetu
Nasz dostawca internetu dzień po dniu robi nam generalne próby przed światem bez internetu. W grudniu były próby wstępne: przez trzy tygodnie brakowało internetu góra dwie, trzy godziny dziennie (głównie w nocy, tj. w czasie kiedy ja pracuję), lub co jakiś czas przez kilkanaście, kilka minut; był internet w jednym, zamiast w trzech komputerach itd. W nowym roku dostawca przystąpił do prób generalnych, pewnie w związku z aferą ACTA, i zafundował swoim abonentom kilkunastogodzinne przerwy w dostępie do sieci. No i dziwnym trafem w godzinach, w których żadną miarą nie mam możliwości by popracować przy komputerze, dostęp do sieci jest, kiedy tylko zasiadam do komputera - po chwili pracy w ślimaczym tempie, sieć znika aż do następnego południa.
No tak. Muszę przyznać, że nawet przed próbami generalnymi zafundowanymi przez naszego dostawcę internetu nie byłam w grupie tych ludzi, którzy w ostatnich dniach krzyczeli: "Bardzo dobrze, niech się wreszcie rządy państw wezmą za piractwo (tak jakby o piractwo rządom chodziło). Ja mogę żyć bez internetu!!!"
Czy współczesny człowiek może żyć bez internetu? Hmmm... Motywacja, jakiej użył jeden ze znajomych doprowadziła mnie do wniosku, że jak ludzie nie będę mieli dostępu do internetu, konkretnych stron, nazwijmy to "intelektualnych" (bo to jest chyba argumentem koronnym w przemycanym dokumencie?), to będą głupsi i co wtedy zrobią? Bo znajomy będzie się z tego po prostu cieszył.
No cóż. Zawsze można przerzucić się z powrotem na bibliotekę i tylko na bibliotekę. Ale nie ma to, jak budująca motywacja dla niektórych.
Piszę, by powiedzieć, że jestem człowiekiem, który nie wyobraża sobie życia bez internetu. Raz - z pobudek egoistycznych. Dwa - z pobudek egoistycznych. Trzy - z pobudek egoistycznych. Gdyby nie internet z niektórymi osobami nie miałabym kontaktu wcale, albo kontakt byłby sporadyczny. Gdyby nie internet, nie zdarzyłoby się w moim życiu tyle przedziwnych i niezwykłych rzeczy, które się zdarzyły. Gdyby nie internet, nie odbyłabym tak dalekiej podróży w świat nauki i poznania.
Myślę, że internet nie sprawił, by z dawnych przymiotów coś mi ubyło.
Toteż nie wyobrażam sobie mojego świata bez internetu. Jest integralną częścią tego świata, jak góry, rzeki, książki i ludzie. Bo w internecie jest cały świat.
I tylko, jak we wszystkim, trzeba złotego środka, by nie przesłonił całego świata.
No tak. Muszę przyznać, że nawet przed próbami generalnymi zafundowanymi przez naszego dostawcę internetu nie byłam w grupie tych ludzi, którzy w ostatnich dniach krzyczeli: "Bardzo dobrze, niech się wreszcie rządy państw wezmą za piractwo (tak jakby o piractwo rządom chodziło). Ja mogę żyć bez internetu!!!"
Czy współczesny człowiek może żyć bez internetu? Hmmm... Motywacja, jakiej użył jeden ze znajomych doprowadziła mnie do wniosku, że jak ludzie nie będę mieli dostępu do internetu, konkretnych stron, nazwijmy to "intelektualnych" (bo to jest chyba argumentem koronnym w przemycanym dokumencie?), to będą głupsi i co wtedy zrobią? Bo znajomy będzie się z tego po prostu cieszył.
No cóż. Zawsze można przerzucić się z powrotem na bibliotekę i tylko na bibliotekę. Ale nie ma to, jak budująca motywacja dla niektórych.
Piszę, by powiedzieć, że jestem człowiekiem, który nie wyobraża sobie życia bez internetu. Raz - z pobudek egoistycznych. Dwa - z pobudek egoistycznych. Trzy - z pobudek egoistycznych. Gdyby nie internet z niektórymi osobami nie miałabym kontaktu wcale, albo kontakt byłby sporadyczny. Gdyby nie internet, nie zdarzyłoby się w moim życiu tyle przedziwnych i niezwykłych rzeczy, które się zdarzyły. Gdyby nie internet, nie odbyłabym tak dalekiej podróży w świat nauki i poznania.
Myślę, że internet nie sprawił, by z dawnych przymiotów coś mi ubyło.
Toteż nie wyobrażam sobie mojego świata bez internetu. Jest integralną częścią tego świata, jak góry, rzeki, książki i ludzie. Bo w internecie jest cały świat.
I tylko, jak we wszystkim, trzeba złotego środka, by nie przesłonił całego świata.
środa, 25 stycznia 2012
Istnieje taka chwila
Przeczytałam dzisiaj, że "według tradycyjnych wierzeń żydowskich istnieje w ciągu dnia taka chwila, taki ułamek sekundy, w którym wypowiedziana lub pomyślana myśl zostaje zrealizowana."
Nie znam tradycyjnych wierzeń żydowskich, no bo i skąd, natomiast wiem, że istnieje w ciągu dnia taka chwila. Niejednokrotnie zaznałam spełnienia myśli wypowiedzianej lub pomyślanej...
Dzisiejszy dzień spędziłam w okupowanym Lwowie. Podążyłam śladami Ignacego Chigera, którego wspomnienia zainspirowały wpierw Agnieszkę Holland do nakręcenia filmu, film zainspirował mnie do zgłębienia tematu. Zaopatrzyłam się od razu w obie książki, tzn. "Świat w mroku" Ignacego Chigera i "Dziewczynka w zielonym sweterku" Krystyny Chiger. Do drugiej książki dołączona jest płyta DVD z wywiadem z panią Krystyną, jedynym żyjącym świadkiem tamtych wydarzeń. Pani Krystyna mówiąc o getcie, mówiła "gieto", całkiem tak samo, jak mówiło się w Moim Mieście, gdy tam mieszkałam w czasach Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką.
Pani Agnieszka Holland wybierając fragment wspomnień Ignacego Chigera zahaczyła o wierzchołek góry lodowej tego, co autor opisał. Tego, co działo się we Lwowie okupowanym wpierw przez NKWD, potem przez nazistowskie Niemcy. Lwów był miastem zamieszkałym w równych proporcjach przez trzy narodowości - Polaków, Ukraińców i Żydów. Chigier nie pisze pochlebnie o Polakach, ani sprzed wojny, ani też z czasów obu okupacji. Nawet o swoich braciach w wierze niejednokrotnie pisze rzeczy, o których sam mówi, że hańbą okryły naród żydowski. Fakty o Ukraińcach, jakie przytacza na stronach powieści, są porażające. O Sowietach, pisze: "(...) w Związku Radzieckim nie było wyzysku człowieka przez człowieka - był wyzysk człowieka przez dzicz, przez istotę pozbawioną walorów ludzkich."
Jednakże książka (choć jeszcze nie doszłam do końca - dopiero zbliżam się do zejścia w mrok) ma w sobie coś więcej niż opisy nieludzkich, bestialskich zachowań oprawców. Ma to coś, co można porównać do owej chwili każdego dnia, ułamka sekundy, w którym wypowiedziana lub pomyślana myśl właśnie się spełnia. Nawet jeśli to spełnienie prowadzi przez taką gehennę, to gdzieś w tle jest nadzieja i wielkość człowieczeństwa autora słów, płynących bolesną opowieścią, o tym, że dobro i tak się spełnia. Bo w takich dniach zachować wiarę w człowieka, to nic innego, jak świadectwo wielkości człowieczeństwa. Bo w takich dniach zachować wiarę w ocalenie, to nic innego, jak właśnie spełniająca się myśl w chwili, w ułamku sekundy - jedynej takiej w ciągu dnia.
Nie znam tradycyjnych wierzeń żydowskich, no bo i skąd, natomiast wiem, że istnieje w ciągu dnia taka chwila. Niejednokrotnie zaznałam spełnienia myśli wypowiedzianej lub pomyślanej...
Dzisiejszy dzień spędziłam w okupowanym Lwowie. Podążyłam śladami Ignacego Chigera, którego wspomnienia zainspirowały wpierw Agnieszkę Holland do nakręcenia filmu, film zainspirował mnie do zgłębienia tematu. Zaopatrzyłam się od razu w obie książki, tzn. "Świat w mroku" Ignacego Chigera i "Dziewczynka w zielonym sweterku" Krystyny Chiger. Do drugiej książki dołączona jest płyta DVD z wywiadem z panią Krystyną, jedynym żyjącym świadkiem tamtych wydarzeń. Pani Krystyna mówiąc o getcie, mówiła "gieto", całkiem tak samo, jak mówiło się w Moim Mieście, gdy tam mieszkałam w czasach Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką.
Pani Agnieszka Holland wybierając fragment wspomnień Ignacego Chigera zahaczyła o wierzchołek góry lodowej tego, co autor opisał. Tego, co działo się we Lwowie okupowanym wpierw przez NKWD, potem przez nazistowskie Niemcy. Lwów był miastem zamieszkałym w równych proporcjach przez trzy narodowości - Polaków, Ukraińców i Żydów. Chigier nie pisze pochlebnie o Polakach, ani sprzed wojny, ani też z czasów obu okupacji. Nawet o swoich braciach w wierze niejednokrotnie pisze rzeczy, o których sam mówi, że hańbą okryły naród żydowski. Fakty o Ukraińcach, jakie przytacza na stronach powieści, są porażające. O Sowietach, pisze: "(...) w Związku Radzieckim nie było wyzysku człowieka przez człowieka - był wyzysk człowieka przez dzicz, przez istotę pozbawioną walorów ludzkich."
Jednakże książka (choć jeszcze nie doszłam do końca - dopiero zbliżam się do zejścia w mrok) ma w sobie coś więcej niż opisy nieludzkich, bestialskich zachowań oprawców. Ma to coś, co można porównać do owej chwili każdego dnia, ułamka sekundy, w którym wypowiedziana lub pomyślana myśl właśnie się spełnia. Nawet jeśli to spełnienie prowadzi przez taką gehennę, to gdzieś w tle jest nadzieja i wielkość człowieczeństwa autora słów, płynących bolesną opowieścią, o tym, że dobro i tak się spełnia. Bo w takich dniach zachować wiarę w człowieka, to nic innego, jak świadectwo wielkości człowieczeństwa. Bo w takich dniach zachować wiarę w ocalenie, to nic innego, jak właśnie spełniająca się myśl w chwili, w ułamku sekundy - jedynej takiej w ciągu dnia.
wtorek, 24 stycznia 2012
Rozmowa z przełożonym
W jednym szpitalu zamknięto oddział, ponieważ NFZ nie podpisał ze szpitalem umowy na świadczenie usług, jakie ten oddział świadczył. To znaczy na pewno nie zdarzyło się to w jednym szpitalu w skali kraju. Mnie jednak chodzi o ten jeden konkretny oddział i szpital. Tak się składa, że pielęgniarką oddziałową na tym oddziale była moja serdeczna koleżanka, co to kiedyś nieopatrznie nazwałam ją Nibygościem i niech tak zostanie. Zresztą zrobiłaby się gmatwanina, bo serdeczna koleżanka, o której dzisiaj będzie, ma na imię tak samo jak ja, więc pewnie bym się pogubiła, a w ślad za mną poszedłby czytelnik.
Wieczorem Nibygość opowiadała mi, że rozmawiała dzisiaj z dyrektorem na temat swojej pracy. Dyrektor w swej wielkiej dobroduszności znalazł dla niej miejsce na oddziale wewnętrznym, na którym pełniłaby funkcję zastępczyni siostry oddziałowej, więc - motywował - stanowisko by utrzymała (prawie - dopisek autora), a i pieniądze te same (prawie - dopisek autora). Nibygość powiedziała jednak swojemu dobrodusznemu dyrektorowi, że niekoniecznie w życiu liczą się stanowiska i pieniądze i że ona może iść na tzw. "linię", czyli jako zwykła pielęgniarka w systemie popularnych "dwunastek". Komentarz Nibygościa do mnie na temat niechęci przyjęcia proponowanego miejsca pracy wyrażał stanowisko osobisto-służbowe, ale dokładnych motywów nie mogę zdradzić czytelnikowi, z obawy zdemaskowania osoby i miejsca. (Mam doświadczenie z portalu ogólnopolskiego na którym publikuję teksty; za wszelką cenę usiłuję zachować anonimowość miejsca mojego zamieszkania, czy nawiedzenia, a "taki jeden" już pod niejednym postem podał dokładne miejsce, które opisywałam.) Tak więc Nibygość wprawiła swojego dobrodusznego dyrektora w jeszcze większe zadziwienie, kiedy powiedziała, że może iść na oddział neurologiczny. Mało nie trzeba było (podobno - mój wniosek z opisu sytuacji, jaki Nibygość zastosowała) używać soli trzeźwiącej. Tak dobroduszny dyrektor się zdziwił. Podobno w całej historii szpitala nie zdarzył się jeszcze ochotnik zgłaszający się na tzw. "liniówkę" na neurologię. Tu winna jestem czytelnikowi wyjaśnienie (uznajmy, że jest na marginesie, więc zastosuję kursywę, żeby czytelnik wiedział, w którym miejscu wstawka się kończy), iż neurologia jest oddziałem, który Nibygość zna od podszewki, ponieważ z oddziałową tegoż oddziału zastępowały się wzajemnie podczas urlopów, czy innych nieobecności.
Dyrektor napomknął coś o pozostawieniu czasu na zastanowienie, nie podejmowaniu pochopnej decyzji, utracie zarobków, prestiżu itp. I w tym momencie, decydującym o przyszłości zawodowej Nibygościa, sama zainteresowana odezwała się tak:
- "Ale po co mnie obcego wroga szukać, skoro swój pod ręką, na własnej krwi wyhodowany?"
Muszę przyznać, że z Nibygościa inteligentna szelma jest. No, ale rezolutnością, to się dzisiaj nie wykazała. Gdyż dyrektor odpowiedział;
- No, skoro pani buduje podstawy swojej pracy na wrogości, to ja nie mam nic do powiedzenia.
Ot, durna! Zapomniała, że "Podwładny powinien przed obliczem przełożonego mieć wygląd lichy i durnowaty, tak by swoim pojmowaniem istoty sprawy nie peszyć przełożonego" (car Piotr Wielki)
Wieczorem Nibygość opowiadała mi, że rozmawiała dzisiaj z dyrektorem na temat swojej pracy. Dyrektor w swej wielkiej dobroduszności znalazł dla niej miejsce na oddziale wewnętrznym, na którym pełniłaby funkcję zastępczyni siostry oddziałowej, więc - motywował - stanowisko by utrzymała (prawie - dopisek autora), a i pieniądze te same (prawie - dopisek autora). Nibygość powiedziała jednak swojemu dobrodusznemu dyrektorowi, że niekoniecznie w życiu liczą się stanowiska i pieniądze i że ona może iść na tzw. "linię", czyli jako zwykła pielęgniarka w systemie popularnych "dwunastek". Komentarz Nibygościa do mnie na temat niechęci przyjęcia proponowanego miejsca pracy wyrażał stanowisko osobisto-służbowe, ale dokładnych motywów nie mogę zdradzić czytelnikowi, z obawy zdemaskowania osoby i miejsca. (Mam doświadczenie z portalu ogólnopolskiego na którym publikuję teksty; za wszelką cenę usiłuję zachować anonimowość miejsca mojego zamieszkania, czy nawiedzenia, a "taki jeden" już pod niejednym postem podał dokładne miejsce, które opisywałam.) Tak więc Nibygość wprawiła swojego dobrodusznego dyrektora w jeszcze większe zadziwienie, kiedy powiedziała, że może iść na oddział neurologiczny. Mało nie trzeba było (podobno - mój wniosek z opisu sytuacji, jaki Nibygość zastosowała) używać soli trzeźwiącej. Tak dobroduszny dyrektor się zdziwił. Podobno w całej historii szpitala nie zdarzył się jeszcze ochotnik zgłaszający się na tzw. "liniówkę" na neurologię. Tu winna jestem czytelnikowi wyjaśnienie (uznajmy, że jest na marginesie, więc zastosuję kursywę, żeby czytelnik wiedział, w którym miejscu wstawka się kończy), iż neurologia jest oddziałem, który Nibygość zna od podszewki, ponieważ z oddziałową tegoż oddziału zastępowały się wzajemnie podczas urlopów, czy innych nieobecności.
Dyrektor napomknął coś o pozostawieniu czasu na zastanowienie, nie podejmowaniu pochopnej decyzji, utracie zarobków, prestiżu itp. I w tym momencie, decydującym o przyszłości zawodowej Nibygościa, sama zainteresowana odezwała się tak:
- "Ale po co mnie obcego wroga szukać, skoro swój pod ręką, na własnej krwi wyhodowany?"
Muszę przyznać, że z Nibygościa inteligentna szelma jest. No, ale rezolutnością, to się dzisiaj nie wykazała. Gdyż dyrektor odpowiedział;
- No, skoro pani buduje podstawy swojej pracy na wrogości, to ja nie mam nic do powiedzenia.
Ot, durna! Zapomniała, że "Podwładny powinien przed obliczem przełożonego mieć wygląd lichy i durnowaty, tak by swoim pojmowaniem istoty sprawy nie peszyć przełożonego" (car Piotr Wielki)
poniedziałek, 23 stycznia 2012
Jesteś czasem
Wszystko ma swój czas,
i jest wyznaczona godzina
na wszystkie sprawy pod niebem:
Jest czas rodzenia i czas umierania,
czas sadzenia i czas wyrywania tego, co zasadzono,
czas zabijania i czas leczenia,
czas burzenia i czas budowania,
czas płaczu i czas śmiechu,
czas zawodzenia i czas pląsów,
czas rzucania kamieni i czas ich zbierania,
czas pieszczot cielesnych i czas wstrzymywania się od nich,
czas szukania i czas tracenia,
czas zachowania i czas wyrzucania,
czas rozdzierania i czas zszywania,
czas milczenia i czas mówienia,
czas miłowania i czas nienawiści,
czas wojny i czas pokoju.
Koh 3,1–8
Tylko czym jest czas?
Jak umrzeć, by prawdziwie się urodzić, jak żyć, by nie obumrzeć?
Ile pór roku przeminie, ile lat, nim zbierzesz plon z ziarna, które jest w tobie zasiane?
Ile razy musisz dać się zabić, by w końcu mieć zdolność uleczania?
Ile buldożerów rozjedzie twoje serce, nim zbudujesz w nim dom na skale?
Jak wielki ocean łez musisz wylać, by móc podarować komuś uśmiech?
Ile zawodów musisz zadać, nim tanecznym krokiem nauczysz się zbliżać do drugiego człowieka?
Ile razy rzucisz w kogoś kamieniem, nim zrozumiesz, że każdy rzucony kamień trafia w ciebie samego?
Jak bardzo musisz pragnąć, by pragnienie przestało się liczyć?
Jak odnaleźć siebie i nie zgubić drogi do innych?
Ile ziaren musisz znaleźć, by uzbierać miarkę i jak zachować miarę?
Jak osiągnąć szczęście, by uszczęśliwiać innych?
Jak milczeć, by powiedzieć to, co najważniejsze?
Jak miłować w nienawiści i nienawidzić w miłości, by ogarnąć Miłość?
Jak przekroczyć wojnę, by mieć w sercu pokój?
Nie ma czasu.
Wszystko dzieje się właśnie teraz.
Jesteś czasem.
Jesteś czasem?
i jest wyznaczona godzina
na wszystkie sprawy pod niebem:
Jest czas rodzenia i czas umierania,
czas sadzenia i czas wyrywania tego, co zasadzono,
czas zabijania i czas leczenia,
czas burzenia i czas budowania,
czas płaczu i czas śmiechu,
czas zawodzenia i czas pląsów,
czas rzucania kamieni i czas ich zbierania,
czas pieszczot cielesnych i czas wstrzymywania się od nich,
czas szukania i czas tracenia,
czas zachowania i czas wyrzucania,
czas rozdzierania i czas zszywania,
czas milczenia i czas mówienia,
czas miłowania i czas nienawiści,
czas wojny i czas pokoju.
Koh 3,1–8
Tylko czym jest czas?
Jak umrzeć, by prawdziwie się urodzić, jak żyć, by nie obumrzeć?
Ile pór roku przeminie, ile lat, nim zbierzesz plon z ziarna, które jest w tobie zasiane?
Ile razy musisz dać się zabić, by w końcu mieć zdolność uleczania?
Ile buldożerów rozjedzie twoje serce, nim zbudujesz w nim dom na skale?
Jak wielki ocean łez musisz wylać, by móc podarować komuś uśmiech?
Ile zawodów musisz zadać, nim tanecznym krokiem nauczysz się zbliżać do drugiego człowieka?
Ile razy rzucisz w kogoś kamieniem, nim zrozumiesz, że każdy rzucony kamień trafia w ciebie samego?
Jak bardzo musisz pragnąć, by pragnienie przestało się liczyć?
Jak odnaleźć siebie i nie zgubić drogi do innych?
Ile ziaren musisz znaleźć, by uzbierać miarkę i jak zachować miarę?
Jak osiągnąć szczęście, by uszczęśliwiać innych?
Jak milczeć, by powiedzieć to, co najważniejsze?
Jak miłować w nienawiści i nienawidzić w miłości, by ogarnąć Miłość?
Jak przekroczyć wojnę, by mieć w sercu pokój?
Nie ma czasu.
Wszystko dzieje się właśnie teraz.
Jesteś czasem.
Jesteś czasem?
Film o Człowieku
Obejrzałam film. O Holokauście. Najnowszy film Agnieszki Holland, nominowany do Oskara. Wcześniej przeczytałam dwie krótkie notki na temat filmu. Bardzo skrajne. Jedna chwaliła film, grę aktorów, ujęty przez reżysera temat itd. Zaś druga stwierdzała, że obraz Agnieszki Holland kładzie cień na stosunki polsko-żydowskie i umniejsza roli Polaków w ratowaniu Żydów w czasie holokaustu. Autor drugiej wypowiedzi okrasił ją dodatkowo osobistą krytyką reżysera. Nie wiem, czy autorami tych dwóch skrajnych opinii byli profesjonalni krytycy filmowi, ale na pewno nie znalazłam ich na "jakichś" forach internetowych. Ponieważ nie wiedzieć czemu druga przytoczona przeze mnie opinia miała mocniejszy przekaz, toteż wahałam się przed pójściem do kina.
Ostatecznie obejrzałam film.
Holokaust z definicji jest tematem trudnym i bolesnym. Trzeba mieć mocną wiarę tak w Boga, jak i w człowieka, by czytać, mówić, oglądać, myśleć - znaczy czuć, by wreszcie rozumem ogarnąć holokaust. I pewnie do końca nie da się tego zrobić. Może nawet początku nie da się ogarnąć?
Film z najwyższej półki. Nie jestem recenzentem, nawet nigdy nie lubiłam się bawić w tego typu rzeczy, więc i tym razem nie zamierzam oceniać filmu i poszczególnych części składowych. Wszystko co napiszę, jest tylko moją opinią, na mój własny użytek, bardziej odczuwalną sercem niż ogarniętą umysłem.
Muszę wspomnieć, że główny bohater - lwowianin Socha- poprzez swoją, nazwijmy to - niezgodną z prawem działalność, uwikłał się w kontakt z mieszkańcami getta. Socha jest złodziejaszkiem. Przed wojną odsiadywał nawet wyrok w więzieniu. We Lwowie mówili na takich jak on - batiar. Po prostu cwaniak i lekkoduch. Z drugiej strony kochający i oddany ojciec i mąż. Kiedy getto zostaje spacyfikowane spotyka w kanałach Lwowa, kanały są jego miejscem pracy, grupę Żydów, którym udało się zbiec pod ziemię, w tytułową ciemność. Postanawia im pomóc, ale bynajmniej nie z pobudek altruistycznych. Każe sobie słono płacić za opiekę. Kiedy oglądałam pojawiające się sceny, nie zbulwersował mnie postępek Sochy. W kanale znalazło się dość sporo ludności żydowskiej, Niemcy płacili za każdego wydanego Żyda kwotę 500 zł. Wydając wszystkich, mógł dostać szybką gotówkę. Socha jednak zdecydował się na co innego. Zapewne pod wpływem próśb samych zainteresowanych. Ograniczył liczebność grupy do 10 osób, reszcie kazał się wynieść i systematycznie przez 14 miesięcy opiekował się ludźmi, których ukrył w czeluściach kanałów. Zauważalna i namacalna dla widza jest zamiana złego w pozytywnego bohatera. Ponieważ pieniądze ukrywanym Żydom któregoś dnia się skończyły, nie robił już niczego dla interesu. Nie działał też z pobudek religijnych, ani żadnych tak zwanych wyższych. On w swojej prostocie poczuł się za tych ludzi odpowiedzialny. Można powiedzieć, że pomoc im stała się jego obsesją. Można też powiedzieć, że pokochał ich miłością, jaką kocha się wszystkie bezbronne istoty.
Z narażeniem własnego życia, życia własnej rodziny, przyjaciół i nieznanych mieszkańców miasta (w wyniku jego działalności odbyła się masowa egzekucja niewinnej ludności miasta; m.in. został powieszony jego przyjaciel), nie ustał w pomocy ukrywanym Żydom aż do końca okupacji.
Tam dobro narasta ze sceny na scenę. Ale narasta też gwałt zadawany przez nazistowskich oprawców ludności polskiej i żydowskiej okupowanego Lwowa. Ma się straszliwy dysonans obserwując akcję. Im więcej nienawiści i brutalności ze strony hitlerowskich oprawców, tym prędzej i więcej dobra w postaci głównego bohatera. Jest wiele tragicznych i bolesnych chwil. Jednak nastrój, jaki wytwarza się w sobie scena za sceną, pozwala budować wiarę w wielkość człowieka. Pomimo wszystko.
I właściwie można by wyjść z kina zadowolonym, że w świecie śmierci, okrutnego ludobójstwa nadzieja nie umarła. Można by, gdyby nie napisy końcowe. Zawierały one kilka krótkich, lakonicznych informacji na temat autentyczności wydarzeń, dopowiadały losy bohaterów po wojnie. Aż pojawiła się informacja, że Leopold Socha zginął w 1945 roku ratując swoją córeczkę spod kół ciężarówki czerwonoarmistów. I dalej: "Ludzie powiedzieli, że to kara boska za ratowanie Żydów." I dalej: "Jakbyśmy potrzebowali Boga do karania siebie."
Zostałam ze straszliwym bólem w sercu i duszy. Tobie też nie pomogę, bo mi płacz uwiązł w gardle.
Ostatecznie obejrzałam film.
Holokaust z definicji jest tematem trudnym i bolesnym. Trzeba mieć mocną wiarę tak w Boga, jak i w człowieka, by czytać, mówić, oglądać, myśleć - znaczy czuć, by wreszcie rozumem ogarnąć holokaust. I pewnie do końca nie da się tego zrobić. Może nawet początku nie da się ogarnąć?
Film z najwyższej półki. Nie jestem recenzentem, nawet nigdy nie lubiłam się bawić w tego typu rzeczy, więc i tym razem nie zamierzam oceniać filmu i poszczególnych części składowych. Wszystko co napiszę, jest tylko moją opinią, na mój własny użytek, bardziej odczuwalną sercem niż ogarniętą umysłem.
Muszę wspomnieć, że główny bohater - lwowianin Socha- poprzez swoją, nazwijmy to - niezgodną z prawem działalność, uwikłał się w kontakt z mieszkańcami getta. Socha jest złodziejaszkiem. Przed wojną odsiadywał nawet wyrok w więzieniu. We Lwowie mówili na takich jak on - batiar. Po prostu cwaniak i lekkoduch. Z drugiej strony kochający i oddany ojciec i mąż. Kiedy getto zostaje spacyfikowane spotyka w kanałach Lwowa, kanały są jego miejscem pracy, grupę Żydów, którym udało się zbiec pod ziemię, w tytułową ciemność. Postanawia im pomóc, ale bynajmniej nie z pobudek altruistycznych. Każe sobie słono płacić za opiekę. Kiedy oglądałam pojawiające się sceny, nie zbulwersował mnie postępek Sochy. W kanale znalazło się dość sporo ludności żydowskiej, Niemcy płacili za każdego wydanego Żyda kwotę 500 zł. Wydając wszystkich, mógł dostać szybką gotówkę. Socha jednak zdecydował się na co innego. Zapewne pod wpływem próśb samych zainteresowanych. Ograniczył liczebność grupy do 10 osób, reszcie kazał się wynieść i systematycznie przez 14 miesięcy opiekował się ludźmi, których ukrył w czeluściach kanałów. Zauważalna i namacalna dla widza jest zamiana złego w pozytywnego bohatera. Ponieważ pieniądze ukrywanym Żydom któregoś dnia się skończyły, nie robił już niczego dla interesu. Nie działał też z pobudek religijnych, ani żadnych tak zwanych wyższych. On w swojej prostocie poczuł się za tych ludzi odpowiedzialny. Można powiedzieć, że pomoc im stała się jego obsesją. Można też powiedzieć, że pokochał ich miłością, jaką kocha się wszystkie bezbronne istoty.
Z narażeniem własnego życia, życia własnej rodziny, przyjaciół i nieznanych mieszkańców miasta (w wyniku jego działalności odbyła się masowa egzekucja niewinnej ludności miasta; m.in. został powieszony jego przyjaciel), nie ustał w pomocy ukrywanym Żydom aż do końca okupacji.
Tam dobro narasta ze sceny na scenę. Ale narasta też gwałt zadawany przez nazistowskich oprawców ludności polskiej i żydowskiej okupowanego Lwowa. Ma się straszliwy dysonans obserwując akcję. Im więcej nienawiści i brutalności ze strony hitlerowskich oprawców, tym prędzej i więcej dobra w postaci głównego bohatera. Jest wiele tragicznych i bolesnych chwil. Jednak nastrój, jaki wytwarza się w sobie scena za sceną, pozwala budować wiarę w wielkość człowieka. Pomimo wszystko.
I właściwie można by wyjść z kina zadowolonym, że w świecie śmierci, okrutnego ludobójstwa nadzieja nie umarła. Można by, gdyby nie napisy końcowe. Zawierały one kilka krótkich, lakonicznych informacji na temat autentyczności wydarzeń, dopowiadały losy bohaterów po wojnie. Aż pojawiła się informacja, że Leopold Socha zginął w 1945 roku ratując swoją córeczkę spod kół ciężarówki czerwonoarmistów. I dalej: "Ludzie powiedzieli, że to kara boska za ratowanie Żydów." I dalej: "Jakbyśmy potrzebowali Boga do karania siebie."
Zostałam ze straszliwym bólem w sercu i duszy. Tobie też nie pomogę, bo mi płacz uwiązł w gardle.
niedziela, 22 stycznia 2012
sobota, 21 stycznia 2012
Posiady galicyjskie. Kolędowanie.
Posiady galicyjskie |
Gospodarze Anna i Bogusław Wawrzyniakowie |
Choć nie da się skojarzyć historii Lachów Sądeckich z poezją Goethe'go, ja jednak wiem, że w sercach uczestników posiadów wyryte są słowa romantycznego poety “Gdzie słyszysz śpiew, tam wejdź, tam dobre serce mają. Źli ludzie, wierzaj mi, ci nigdy nie śpiewają”.
W przepięknej scenerii wnętrza karczmy galicyjskiej, serdecznie przyjęci przez gospodynię tego miejsca - panią Katarzynę Sułkowską - utytułowaną specjalistkę kuchni regionalnej, trzy pokolenia uczestników posiadów oddały się pieśni i gościnie.
Miasteczko Galicyjskie Muzeum Okręgowego w Nowym Sączu |
Roman Siemiączko i Zbigniew Siedlarz |
Uczestnicy |
Harmonijka ustna - Witold Szewczyk |
Posiadnicy |
Zespół "Reprint" |
Gospodarz Bogusław Wawrzyniak |
piątek, 20 stycznia 2012
Trudna miłość
Na początku pociągało ją w nim to, że jest taki nietuzinkowy. Za nic miał sobie ludzką opinię i stereotypy. Potrafił zajmować się drobiazgami, inne sprawy odkładając na bok. Kiedyś przyszedł przed szkołę, do której uczęszczała, stanął pod oknem z gitarą i śpiewał jej ulubioną piosenkę. Jak ona lubiła, kiedy on śpiewał! Jeszcze bardziej lubiła, kiedy śpiewał specjalnie dla niej. Nie chodziło jej o to, że wszystkie dziewczyny zazdrościły jej takiego chłopaka, nie. Wiedziała, że kiedy śpiewa tę jedną, jedyną piosenkę, śpiewa ją na pewno dla niej i w wykonaniu jej zawiera całą miłość i oddanie do niej. Nigdy nie zapomni, jak kilka lat później, podczas studiów w Krakowie, w środku letniej sesji przyszedł do jej mieszkania, które wynajmowała z koleżankami, powiedział, że ma dwa bilety do Gdańska i żeby się szybko zbierała, bo pociąg zaraz odjeżdża. I żeby nie marudziła, że sesja, nauka, egzaminy, bo już nie może patrzeć, jak ona się męczy i teraz jedyne co musi, to wypocząć. Nawet nie zdążyła nic zapakować do plecaka poza podręcznymi rzeczami i już siedzieli w osobowym Kraków - Gdynia, w przedziale 2 klasy dla palących. Zrobił nawet jednemu gościowi awanturę, bo ten palił papierosy, a on uważał, że ona musi odpocząć i nabrać sił. W Gdańsku spędzili kilka godzin i już mieli powrotny do Krakowa. Ale jakie to były godziny!!! Przez całą szerokość plaży niósł ją na rękach, doniósł do morza i delikatnie zanurzył w wodzie. Zachowywał się tak, jakby wkładał pierwszy raz w życiu noworodka do kąpieli i nie był pewny, czy woda ma odpowiednią temperaturę. Zaraz potem wrzucił ją do wody, wprost na napływającą do brzegu falę... Sam wskoczył za nią i tam, gdy już oparli się sile fali i stanęli na nogach, i stali tak ociekający wodą, wyjął pierścionek i zapytał, czy spełni jego marzenie i zostanie jego żoną. Zdawało jej się, że cały świat jest morską kipielą, w uszach szumiało jej podwójnie i jedyna myśl, jaka jej wtedy w głowie powstałą, to, aby czas zatrzymał się w tym momencie.
Oj, dużo by dała, by czas stanął wtedy w miejscu i nigdy nie doszło do jej małżeństwa z nim. Jako zdolny samouk od zawsze chałturzył z kolegami. Podczas jednego występu w knajpie, jakich wiele, zauważył ich ktoś z branży i namówił na profesjonalne nagranie. Szybko zrobili karierę. Zaczęły się wyjazdy, koncerty, wódka, narkotyki, dziewczyny.
Ona z dwójką dzieci siedziała na miejscu usiłując dla córki i syna być i matką, i ojcem. Kiedy synek uległ wypadkowi i pozostawał w stanie śpiączki, on załamał się zupełnie. Odszedł z zespołu, przestał koncertować, porzucił dotychczasowy styl życia, ale też nie był w stanie udźwignąć nieszczęścia, które na nich spadło. Pewnie, gdyby nie wypadek synka, nałóg narkotykowy wcześniej, czy później i tak zawładnął by jego życiem.
Ona stała się zakładnikiem jego nałogu w nie mniejszym stopniu niż on sam. Tak bardzo ufała jego zapewnieniom, że zmieni się, że rzuci to wszystko, byleby tylko ona nie rzuciła jego, bo bez niej on nie przeżyje. Wciąż karmiła się wspomnieniem jego wielkiej miłości. I nie dopuszczała do siebie, że on mógłby ją przestać kochać, że nałóg zawładnął nim bez reszty. Patrząc w jego oczy widziała swojego ukochanego grającego dla niej piosenkę pod oknem szkoły, widziała, słyszała i czułą szum i zapach morskich fal w dniu, w którym prosił ją o wspólne życie i zapewniał, że zawsze będzie ją kochał i opiekował się nią.
Nie zdawała sobie sprawy w jakiej matni żyje ona i jej córeczka. Uzależnione równie mocno, o ile nie mocniej od nałogu człowieka, któremu ufały i którego kochały, bo przecież był taki bezbronny, nawet, albo szczególnie wtedy, gdy wpadał w ciąg i ćpał bez końca.
Przyjaciele i rodzina usiłowali wpłynąć na nią, by zostawiła drania, bo rujnuje życie i jej, i dzieciom. Była głucha na głos rozsądku każdego, kto przychodził z zewnątrz. Przecież on wciąż zapewniał ją o swojej miłości, o tym, że się zmieni, że to już ostatni raz.
Wracając z oddziału szpitalnego każdego wieczoru wchodziła do kościoła, by tam w chwili ciszy i samotności, w atmosferze spokoju i niebiańskiej dostojności przemyśleć wszystkie bolesne sprawy, odetchnąć, nabrać siły przed powrotem do codzienności. Chyba nawet zapomniała, jak się modli, bo nigdy się nie modliła siadając przed bocznym ołtarzem. Dopiero po wielu tygodniach podniosła głowę do góry i zobaczyła, że siedzi pod obrazem Matki Bożej Nieustającej Pomocy. Ale nic to nie zmieniło. Dalej się nie modliła, tylko po prostu była.
Synek w dalszym ciągu był w śpiączce. Oddychał samodzielnie, ale się nie budził.
Któregoś dnia, rozpętała się straszliwa burza z ogromną ulewą, podczas jej pobytu w kościele. Gdy wyszła na zewnątrz, jakiś mężczyzna zaproponował jej podwiezienie do domu. Była tak zrezygnowała, że odrzuciła wszelkie lęki i niestosowność. Pozwoliła się okryć płaszczem i pod osłoną parasola, wsparta na mocnym męskim ramieniu poszła do samochodu. Nawet nie zdziwiło ją to, że mężczyzna wie, gdzie ma ją zawieźć.
Po jakimś czasie, gdy szła ulicą zamyślona do tego stopnia, że nie zauważyła nadjeżdżającego samochodu, auto zatrzymało się z piskiem. Stanęła oszołomiona, jakby uderzyła głową w mur. Poczuła, że ktoś wziął ją pod rękę i poprowadził do samochodu. Znała ten mocny uścisk. Tak, to był ten sam mężczyzna, który przed dwoma tygodniami odwiózł ją spod kościoła do domu.
Tym razem ze zdziwieniem spostrzegła, że nie jadą do niej do domu, nawet jej serce zabiło niepokojem, ale okazało się, że mężczyzna wywiózł ją za miasto i tam spacerując rozmawiał z nią tak, jak dawno z nią nikt nie rozmawiał. Dawno, albo może nigdy?
Weszło w zwyczaj, że każdego wieczora po jej wyjściu z kościoła wyjeżdżali za miasto, by pospacerować i porozmawiać. On nie mówił zbyt wiele. Zadawał delikatnie pytania. To ona mówiła. Musiała wylać z siebie, jak rzekę, cały swój niepokój i troskę o synka, trud spowodowany samotnym wychowaniem córki i ciężar nałogu męża. Czasem, gdy ona nie mogła już mówić, on brał ją za rękę i trzymając jej dłoń w swojej, powiedział coś takiego, co pozwoliło jej zebrać siły i zobaczyć światełko nadziei w swoim życiu.
Przyzwyczaiła się do tych wieczornych, krótkich wspólnych wypadów za miasto. Zaczynała przecierać oczy i widzieć to, czego do tej pory nie dostrzegała, podnosić głowę do góry z nadzieją, słyszeć to, na co dotąd była głucha. Życie zaczęło nabierać kolorów i kształtów.
Nigdy do niczego między nimi nie doszło. Czasami obejmował ją swoim ramieniem w geście dodania otuchy, podtrzymania w ciężkiej chwili. Najczęściej trzymał jej dłoń w swojej i drugą dłonią zamykał, a ona czuła, jakby ją w tym momencie niebo przygarniało.
Załatwił ośrodek odwykowy dla jej męża, pieniądze na rehabilitację synka. Przyjaciele namówili ją, by dla dobra wszystkich: dzieci, swojego i męża, rozstała się z mężem. Dostała stosowną literaturę, tłumaczyli, że żaden nałogowiec nie wyjdzie z matni nałogu dopóki będzie miał świadomość, że ktoś się o niego troszczy. To tak, jakby nałóg był pasożytem, osobnym bytem i wiedział, że ma swojego żywiciela, w postaci spętanej nałogiem rodziny nałogowca.
Zdecydowała się na ten krok. Zwłaszcza, że synek był w takim stanie, że można (i trzeba) go było wziąć do domu. Potrzebował spokoju i stabilizacji, a nie zawodzenia i jęków naćpanego ojca.
Czuła niezwykłą więź łączącą ją z mężczyzną, który tyle zrobił dla niej i jej dzieci. Nie wiedziała, czy to jest miłość. Gdyby ją ktoś zapytał, trudno byłoby jej znaleźć odpowiednie słowo, na nazwanie tego uczucia. Wierzyła mu bezgranicznie, ufała całymi pokładami ufności, jakie miała w sobie. Było w nim coś, co pozwalało jej na całkowite odprężenie w jego towarzystwie. Coś nowego pojawiło się w jej życiu, coś czego nigdy nie było: prawdziwa nadzieja nie skażona nałogiem narkomana, nadzieja na normalność. powróciła wiara w człowieka. Mogła płakać i śmiać się przy nim. Oglądać z nim filmy o miłości i horrory. Mówił, że horrory są w ramach terapii... ona rzucała w nim ścierką. Córeczka go uwielbiała. A ona? Ona wiedziała i czuła każdym zmysłem, że przy takim mężczyźnie można spędzić życie, nawet tak trudne, jak to, które było jej udziałem.
Tylko, że on był księdzem z tego kościoła, do którego wstępowała każdego wieczora przed powrotami do domu po wyjściu ze szpitala od synka.
Czy to coś zmienia?
Oj, dużo by dała, by czas stanął wtedy w miejscu i nigdy nie doszło do jej małżeństwa z nim. Jako zdolny samouk od zawsze chałturzył z kolegami. Podczas jednego występu w knajpie, jakich wiele, zauważył ich ktoś z branży i namówił na profesjonalne nagranie. Szybko zrobili karierę. Zaczęły się wyjazdy, koncerty, wódka, narkotyki, dziewczyny.
Ona z dwójką dzieci siedziała na miejscu usiłując dla córki i syna być i matką, i ojcem. Kiedy synek uległ wypadkowi i pozostawał w stanie śpiączki, on załamał się zupełnie. Odszedł z zespołu, przestał koncertować, porzucił dotychczasowy styl życia, ale też nie był w stanie udźwignąć nieszczęścia, które na nich spadło. Pewnie, gdyby nie wypadek synka, nałóg narkotykowy wcześniej, czy później i tak zawładnął by jego życiem.
Ona stała się zakładnikiem jego nałogu w nie mniejszym stopniu niż on sam. Tak bardzo ufała jego zapewnieniom, że zmieni się, że rzuci to wszystko, byleby tylko ona nie rzuciła jego, bo bez niej on nie przeżyje. Wciąż karmiła się wspomnieniem jego wielkiej miłości. I nie dopuszczała do siebie, że on mógłby ją przestać kochać, że nałóg zawładnął nim bez reszty. Patrząc w jego oczy widziała swojego ukochanego grającego dla niej piosenkę pod oknem szkoły, widziała, słyszała i czułą szum i zapach morskich fal w dniu, w którym prosił ją o wspólne życie i zapewniał, że zawsze będzie ją kochał i opiekował się nią.
Nie zdawała sobie sprawy w jakiej matni żyje ona i jej córeczka. Uzależnione równie mocno, o ile nie mocniej od nałogu człowieka, któremu ufały i którego kochały, bo przecież był taki bezbronny, nawet, albo szczególnie wtedy, gdy wpadał w ciąg i ćpał bez końca.
Przyjaciele i rodzina usiłowali wpłynąć na nią, by zostawiła drania, bo rujnuje życie i jej, i dzieciom. Była głucha na głos rozsądku każdego, kto przychodził z zewnątrz. Przecież on wciąż zapewniał ją o swojej miłości, o tym, że się zmieni, że to już ostatni raz.
Wracając z oddziału szpitalnego każdego wieczoru wchodziła do kościoła, by tam w chwili ciszy i samotności, w atmosferze spokoju i niebiańskiej dostojności przemyśleć wszystkie bolesne sprawy, odetchnąć, nabrać siły przed powrotem do codzienności. Chyba nawet zapomniała, jak się modli, bo nigdy się nie modliła siadając przed bocznym ołtarzem. Dopiero po wielu tygodniach podniosła głowę do góry i zobaczyła, że siedzi pod obrazem Matki Bożej Nieustającej Pomocy. Ale nic to nie zmieniło. Dalej się nie modliła, tylko po prostu była.
Synek w dalszym ciągu był w śpiączce. Oddychał samodzielnie, ale się nie budził.
Któregoś dnia, rozpętała się straszliwa burza z ogromną ulewą, podczas jej pobytu w kościele. Gdy wyszła na zewnątrz, jakiś mężczyzna zaproponował jej podwiezienie do domu. Była tak zrezygnowała, że odrzuciła wszelkie lęki i niestosowność. Pozwoliła się okryć płaszczem i pod osłoną parasola, wsparta na mocnym męskim ramieniu poszła do samochodu. Nawet nie zdziwiło ją to, że mężczyzna wie, gdzie ma ją zawieźć.
Po jakimś czasie, gdy szła ulicą zamyślona do tego stopnia, że nie zauważyła nadjeżdżającego samochodu, auto zatrzymało się z piskiem. Stanęła oszołomiona, jakby uderzyła głową w mur. Poczuła, że ktoś wziął ją pod rękę i poprowadził do samochodu. Znała ten mocny uścisk. Tak, to był ten sam mężczyzna, który przed dwoma tygodniami odwiózł ją spod kościoła do domu.
Tym razem ze zdziwieniem spostrzegła, że nie jadą do niej do domu, nawet jej serce zabiło niepokojem, ale okazało się, że mężczyzna wywiózł ją za miasto i tam spacerując rozmawiał z nią tak, jak dawno z nią nikt nie rozmawiał. Dawno, albo może nigdy?
Weszło w zwyczaj, że każdego wieczora po jej wyjściu z kościoła wyjeżdżali za miasto, by pospacerować i porozmawiać. On nie mówił zbyt wiele. Zadawał delikatnie pytania. To ona mówiła. Musiała wylać z siebie, jak rzekę, cały swój niepokój i troskę o synka, trud spowodowany samotnym wychowaniem córki i ciężar nałogu męża. Czasem, gdy ona nie mogła już mówić, on brał ją za rękę i trzymając jej dłoń w swojej, powiedział coś takiego, co pozwoliło jej zebrać siły i zobaczyć światełko nadziei w swoim życiu.
Przyzwyczaiła się do tych wieczornych, krótkich wspólnych wypadów za miasto. Zaczynała przecierać oczy i widzieć to, czego do tej pory nie dostrzegała, podnosić głowę do góry z nadzieją, słyszeć to, na co dotąd była głucha. Życie zaczęło nabierać kolorów i kształtów.
Nigdy do niczego między nimi nie doszło. Czasami obejmował ją swoim ramieniem w geście dodania otuchy, podtrzymania w ciężkiej chwili. Najczęściej trzymał jej dłoń w swojej i drugą dłonią zamykał, a ona czuła, jakby ją w tym momencie niebo przygarniało.
Załatwił ośrodek odwykowy dla jej męża, pieniądze na rehabilitację synka. Przyjaciele namówili ją, by dla dobra wszystkich: dzieci, swojego i męża, rozstała się z mężem. Dostała stosowną literaturę, tłumaczyli, że żaden nałogowiec nie wyjdzie z matni nałogu dopóki będzie miał świadomość, że ktoś się o niego troszczy. To tak, jakby nałóg był pasożytem, osobnym bytem i wiedział, że ma swojego żywiciela, w postaci spętanej nałogiem rodziny nałogowca.
Zdecydowała się na ten krok. Zwłaszcza, że synek był w takim stanie, że można (i trzeba) go było wziąć do domu. Potrzebował spokoju i stabilizacji, a nie zawodzenia i jęków naćpanego ojca.
Czuła niezwykłą więź łączącą ją z mężczyzną, który tyle zrobił dla niej i jej dzieci. Nie wiedziała, czy to jest miłość. Gdyby ją ktoś zapytał, trudno byłoby jej znaleźć odpowiednie słowo, na nazwanie tego uczucia. Wierzyła mu bezgranicznie, ufała całymi pokładami ufności, jakie miała w sobie. Było w nim coś, co pozwalało jej na całkowite odprężenie w jego towarzystwie. Coś nowego pojawiło się w jej życiu, coś czego nigdy nie było: prawdziwa nadzieja nie skażona nałogiem narkomana, nadzieja na normalność. powróciła wiara w człowieka. Mogła płakać i śmiać się przy nim. Oglądać z nim filmy o miłości i horrory. Mówił, że horrory są w ramach terapii... ona rzucała w nim ścierką. Córeczka go uwielbiała. A ona? Ona wiedziała i czuła każdym zmysłem, że przy takim mężczyźnie można spędzić życie, nawet tak trudne, jak to, które było jej udziałem.
Tylko, że on był księdzem z tego kościoła, do którego wstępowała każdego wieczora przed powrotami do domu po wyjściu ze szpitala od synka.
Czy to coś zmienia?
środa, 18 stycznia 2012
Poczucie
Jego ramiona nie mogły jej dać niczego. A jednak dawały poczucie bezpieczeństwa, jakiego nie zaznała nigdy w życiu. No, może poza tym snem sprzed kilku dziesiątek lat. Dawały spokój i ukojenie, pozwalały nie myśleć. Nie myśleć, to znaczy nie lękać się o nic. W życiu wiadomo, trosk bez liku. Zdarzają się większe i mniejsze tragedie, po których przychodzą dni, czasem lata spokoju i stabilności. Ale prawdę powiedziawszy każda chwila niesie ze sobą troski. Takie też było jej życie, aż do dnia, w którym nie zasnęła w jego ramionach.
I wtedy znowu śniła ten sen. Ten sam, który przyśnił jej się, gdy była u progu dorosłości. I przypomniała sobie wszystko, jakby po latach wróciła do książki już raz przeczytanej.
Pamięta niepokój, jaki ten sen niegdyś w niej zasiał. Był to sen z rodzaju tych, w których rzeczywistość odbija się, jak w krzywym zwierciadle. Idziesz ulicami miasta, które znasz, bo przemierzasz je każdego dnia w swoim życiu, ale nagle ulice i miejsca zabudowane są tworami, które mogły powstać do bytu tylko we śnie. Bo oto nad ulicą, przy której stanąłeś, rozciąga się most, którego w rzeczywistości tu nie ma - jest za to w innej dzielnicy miasta. Zadzierasz głowę go góry i już nie stoisz na owej ulicy, a na moście, który nie wiedzieć skąd się tu nagle wziął, bo przecież przed chwilą go jeszcze nie było, i uśpioną siłą woli wiesz, że ma go tu nie być. I momentalnie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki powstaje nowe miasto, zbudowane z kamienic i budynków, które owszem, istnieją w twoim realnym mieście, ale te zjawiają się na twojej ulicy znikąd i tworzą nową perspektywę architektoniczną. Już samo to, że jesteś w miejscu znanym, a całkiem odmiennym, wywołuje twój wielki niepokój. Bo jak tu odnaleźć drogę powrotną do domu, zwłaszcza, gdy nagle uświadamiasz sobie, że jesteś w piżamie lub w większym negliżu... I oto zjawia się myśl, idea jakiegoś błogiego spokoju. Nie widzisz, choć wiesz i czujesz każdą komórką swojego uśpionego ciała, że jest to spokój ubrany w czyjąś sylwetkę. Wychylasz się przez balustradę mostu, patrzysz w prawo i w lewo (właśnie wtedy dostrzegasz jeszcze więcej szczegółów nowej architektury miasta), usiłujesz go dostrzec, bo mocno czujesz, że postać, to ON, nie ona i za nic nie możesz nikogo zobaczyć, prócz karykaturalnych postaci twojego groteskowego snu. Nagle rozpływają się jak we mgle wszystkie zabytki przeniesione mocą twojej sennej wyobraźni ze starówki do dzielnicy robotniczej, nikną postacie - straszydła, a ty czujesz tę błogość i spokój, wywołane zjawieniem się tej osoby, która jest i równocześnie jej nie ma. Wiesz, że we śnie jest wszystko możliwe, wiesz, że śnisz. Zaczynasz się męczyć i chcesz się obudzić, ale też pragniesz zachować tę chwilę na wieczność. Budzisz się w końcu, zapisujesz sen rankiem, bo wywarł na tobie takie wrażenie, że chcesz go ocalić w jakiś sposób od zapomnienia, a wiesz, że sztambuch schowany na dnie szuflady jest najlepszym narzędziem na przechowanie snów, wspomnień i zdarzeń. Potem o wszystkim zapominasz i podświadomie szukasz przez całe swoje życie tego stanu, którego dane było doświadczyć ci we śnie.
Obudziła się znów przepełniona niepokojem. Bo sen pomimo całego przesłania obietnicy miłości, która na nią gdzieś czeka, przede wszystkim tworzył atmosferę niepokoju. Kiedy to tylko staje się możliwe sięga po sztambuch, by znaleźć zapiski sprzed kilku dziesiątek lat.
Tak, sen śniła po raz pierwszy nocą, po której nastąpił dzień, w którym on przyszedł na świat.
Jego ramiona nie mogły jej dać niczego. A jednak dawały poczucie bezpieczeństwa, jakiego nie zaznała nigdy w życiu.
* * *
I wtedy znowu śniła ten sen. Ten sam, który przyśnił jej się, gdy była u progu dorosłości. I przypomniała sobie wszystko, jakby po latach wróciła do książki już raz przeczytanej.
Pamięta niepokój, jaki ten sen niegdyś w niej zasiał. Był to sen z rodzaju tych, w których rzeczywistość odbija się, jak w krzywym zwierciadle. Idziesz ulicami miasta, które znasz, bo przemierzasz je każdego dnia w swoim życiu, ale nagle ulice i miejsca zabudowane są tworami, które mogły powstać do bytu tylko we śnie. Bo oto nad ulicą, przy której stanąłeś, rozciąga się most, którego w rzeczywistości tu nie ma - jest za to w innej dzielnicy miasta. Zadzierasz głowę go góry i już nie stoisz na owej ulicy, a na moście, który nie wiedzieć skąd się tu nagle wziął, bo przecież przed chwilą go jeszcze nie było, i uśpioną siłą woli wiesz, że ma go tu nie być. I momentalnie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki powstaje nowe miasto, zbudowane z kamienic i budynków, które owszem, istnieją w twoim realnym mieście, ale te zjawiają się na twojej ulicy znikąd i tworzą nową perspektywę architektoniczną. Już samo to, że jesteś w miejscu znanym, a całkiem odmiennym, wywołuje twój wielki niepokój. Bo jak tu odnaleźć drogę powrotną do domu, zwłaszcza, gdy nagle uświadamiasz sobie, że jesteś w piżamie lub w większym negliżu... I oto zjawia się myśl, idea jakiegoś błogiego spokoju. Nie widzisz, choć wiesz i czujesz każdą komórką swojego uśpionego ciała, że jest to spokój ubrany w czyjąś sylwetkę. Wychylasz się przez balustradę mostu, patrzysz w prawo i w lewo (właśnie wtedy dostrzegasz jeszcze więcej szczegółów nowej architektury miasta), usiłujesz go dostrzec, bo mocno czujesz, że postać, to ON, nie ona i za nic nie możesz nikogo zobaczyć, prócz karykaturalnych postaci twojego groteskowego snu. Nagle rozpływają się jak we mgle wszystkie zabytki przeniesione mocą twojej sennej wyobraźni ze starówki do dzielnicy robotniczej, nikną postacie - straszydła, a ty czujesz tę błogość i spokój, wywołane zjawieniem się tej osoby, która jest i równocześnie jej nie ma. Wiesz, że we śnie jest wszystko możliwe, wiesz, że śnisz. Zaczynasz się męczyć i chcesz się obudzić, ale też pragniesz zachować tę chwilę na wieczność. Budzisz się w końcu, zapisujesz sen rankiem, bo wywarł na tobie takie wrażenie, że chcesz go ocalić w jakiś sposób od zapomnienia, a wiesz, że sztambuch schowany na dnie szuflady jest najlepszym narzędziem na przechowanie snów, wspomnień i zdarzeń. Potem o wszystkim zapominasz i podświadomie szukasz przez całe swoje życie tego stanu, którego dane było doświadczyć ci we śnie.
* * *
Obudziła się znów przepełniona niepokojem. Bo sen pomimo całego przesłania obietnicy miłości, która na nią gdzieś czeka, przede wszystkim tworzył atmosferę niepokoju. Kiedy to tylko staje się możliwe sięga po sztambuch, by znaleźć zapiski sprzed kilku dziesiątek lat.
Tak, sen śniła po raz pierwszy nocą, po której nastąpił dzień, w którym on przyszedł na świat.
*
Jego ramiona nie mogły jej dać niczego. A jednak dawały poczucie bezpieczeństwa, jakiego nie zaznała nigdy w życiu.
Dzieło życia
Kiedy zobaczył ją po raz pierwszy była mniej więcej w wieku jego córki, gdyby tamta żyła. Od dawna wydawało mu się, że życie ma już za sobą. Najpierw ciężka choroba córeczki w wieku wczesnoszkolnym, zakończona niestety przegraną medycyny i utratą ich - jego i żony - wiary w cokolwiek. Później depresja żony, której symptomy przeoczył, a która doprowadziła ją do wiecznego spotkania z jedynym, ukochanym dzieckiem. I w przeciągu krótkiego czasu ze szczęśliwego człowieka przeistoczył się we wrak ludzki podobny do wraku transoceanicznego okrętu spoczywającego w głębi wodnej otchłani. Lubił to porównanie i przez wiele pierwszych miesięcy po śmierci żony powtarzał je sobie jak mantrę przed zaśnięciem. No bo się przecież nie modlił. Za to tak przyzwyczaił się do wizerunku siebie jako Titanica - najpierw mocarnego, niezniszczalnego olbrzyma rozświetlonego blaskiem bogactwa i rozbrzmiewającego radosnym, beztroskim gwarem toczącego się nań życia, potem rozłupanego katastrofą powalonego naturą tytana, że taka modlitwa i taka wiara mu wystarczała.
Z biegiem lat przyzwyczaił się do samotności, do bólu i tego wszystkiego, co z nich wyrastało. Tryb życia, jaki przyjął zbliżony był bardziej do życia rozbitka na bezludnej wyspie, niż do życia jakie z pozoru wiódł. Był szefem prężnej korporacji, odnosił sukcesy na rynku, zarabiał krocie. Nigdy nie szczędził sowitych datków na dobroczynność. Założył fundusze stypendialne dla zdolnych dzieci z ubogich rodzin. Wspomagał hospicja dla dzieci. Wszystko jednak robił mechanicznie. Tak miał, skazany był na sukces. Kobiety szalały na jego punkcie, ponieważ nieszczęścia przeżyte we wczesnej młodości wyryły się bruzdami na jego twarzy, czyniąc ją twarzą człowieka, który wie, co w życiu najcenniejsze. Wszystkie jednak ofiarowały mu zamiast miłości, jedynie nadopiekuńczość.
On jednak stronił od zgiełku, hałasu, doczesności, a już najbardziej od kobiet, bo wciąż bolały rany po stracie rodziny. Żył w ciemności, brodząc w niej, jak podczas zabawy w ciuciubabkę.
Aż pewnego dnia zobaczył ją, tę młodą, drobniutką, roześmianą dziewczynę, która na pierwszy rzut oka wydawała się być w wieku jego zmarłej córki. Jej dziewczęcy śmiech wdarł się do jego zmysłów, przerywając na zawsze zbudowaną tamę, burząc mur, za którym krył się przed światem, jak w twierdzy.
Już pierwszego wieczoru uświadomił sobie, że myśli o właścicielce tego cudownego śmiechu. Myśli te, ku jemu zdumieniu, były przyjemne. Zbudziły jakiś głód, za którym czaiła się chęć rozmowy, poznania, podzielenia radości, którą ten śmiech wyzwolił.
Widywał ją regularnie, ponieważ dziewczyna odbywała staż studencki w jednym z działów jego korporacji. Zawsze przebywała w towarzystwie rówieśników. Ale to ona była źródłem blasku, wokół którego skupiali się inni. Raczej cicha i skromna. Wybuchająca od czasu, do czasu tym śmiechem, który tak oddziaływał na jego zmysły. Mijając się z nim, uśmiechała się do niego zawsze. Tylko tyle i już. Jednak był to uśmiech wyjątkowy - skierowany tylko do niego.
Wieczorami i nocami w swojej samotni, z człowieka zamkniętego w pułapce własnego bólu, zaczął się przeistaczać w kogoś, kto żyje pragnieniem i chęcią bycia z drugim człowiekiem. Z dnia na dzień coraz bardziej oddalał się wizerunek wraku tytana spoczywającego na dnie oceanu. Wyraźnie odczuwał w sercu proces pączkowania, jakby wzrastające ziarno przebijało się przez powłoki ziemi, by ponad jej powierzchnią wzrastać ku słońcu. Zobaczył się, podczas którejś samotnej nocy, małą bezbronną rośliną, potrzebującą światła, ciepła i wody, by żyć, kwitnąć i wydać plon. Na jego twarzy pojawiła się nowa bruzda - zadziwienia. Ponieważ zdziwił się niezmiernie, kiedy postanowiwszy wyjechać za miasto, zobaczył świat piękniejszym, niż widział go przed laty. Właściwie to nigdy w swoim czterdziestokilkuletnim życiu nie widział go tak pięknym, rozsłonecznionym, wielkim i przyjaznym.
Śniłem! - pomyślał. - Przespałem pół życia! Zmarnowałem! Nie wiedziałem!
Zapłakał gorzko, po raz ostatni zapłakał gorzko nad tym, co było i pozwolił wreszcie swoim ukochanym odejść w spokoju. On zaś dał się porwać rzeczywistości. Miejsce bólu spowodowanego utratą najbliższych zajął ból pasji twórczej. Odmienił całkowicie swoje życie. Na swojej drodze, która nie miała wytyczonych traktów, tylko oceanem rozlewała się przed nim, każdego dnia odnajdywał ze zdumieniem myśli i dzieła zwykłe i piękne, wielkie i te najmniejsze, z którymi zmierzał się dla poprawy świata. Nadrabiając stracony czas, w każdym dziele, któremu pozwalał wzrastać, zostawiał cząstkę siebie. Najzwyklejsze ze zwykłych czynności przynosiły mu wielką radość. Zaś sprawy większe dawały powód do dumy, której nigdy dotąd nie odczuwał.
Czas pozwolił mu zaznać szczęścia spowodowanego trzymaniem wnuczki w ramionach. Znów poczuł to znane uczucie pączkowania i kiełkowania w sercu. Trzymając nowe życie w ramionach bujał delikatnie w fotelu, niczym w obłokach i rozpamiętywał przeszłość. Myślał o dniach, które przyjdą. Jednak najmocniej tkwił w tym, co działo się teraz. Siedział w fotelu zapatrzony w cud narodzin...
I to było, poczuł wtedy, największym dziełem jego życia. Zbudowanym z miłości, wolności i wielkiej pasji, którą podzielił z kobietą, którą spotkał niegdyś. I znów zaufał. I znów się oddał. Znowu wziął za kogoś odpowiedzialność.
Wiedział, jak nikt inny wiedział, że to nie jego wola w dziele tym się spełniła.
Z biegiem lat przyzwyczaił się do samotności, do bólu i tego wszystkiego, co z nich wyrastało. Tryb życia, jaki przyjął zbliżony był bardziej do życia rozbitka na bezludnej wyspie, niż do życia jakie z pozoru wiódł. Był szefem prężnej korporacji, odnosił sukcesy na rynku, zarabiał krocie. Nigdy nie szczędził sowitych datków na dobroczynność. Założył fundusze stypendialne dla zdolnych dzieci z ubogich rodzin. Wspomagał hospicja dla dzieci. Wszystko jednak robił mechanicznie. Tak miał, skazany był na sukces. Kobiety szalały na jego punkcie, ponieważ nieszczęścia przeżyte we wczesnej młodości wyryły się bruzdami na jego twarzy, czyniąc ją twarzą człowieka, który wie, co w życiu najcenniejsze. Wszystkie jednak ofiarowały mu zamiast miłości, jedynie nadopiekuńczość.
On jednak stronił od zgiełku, hałasu, doczesności, a już najbardziej od kobiet, bo wciąż bolały rany po stracie rodziny. Żył w ciemności, brodząc w niej, jak podczas zabawy w ciuciubabkę.
Aż pewnego dnia zobaczył ją, tę młodą, drobniutką, roześmianą dziewczynę, która na pierwszy rzut oka wydawała się być w wieku jego zmarłej córki. Jej dziewczęcy śmiech wdarł się do jego zmysłów, przerywając na zawsze zbudowaną tamę, burząc mur, za którym krył się przed światem, jak w twierdzy.
Już pierwszego wieczoru uświadomił sobie, że myśli o właścicielce tego cudownego śmiechu. Myśli te, ku jemu zdumieniu, były przyjemne. Zbudziły jakiś głód, za którym czaiła się chęć rozmowy, poznania, podzielenia radości, którą ten śmiech wyzwolił.
Widywał ją regularnie, ponieważ dziewczyna odbywała staż studencki w jednym z działów jego korporacji. Zawsze przebywała w towarzystwie rówieśników. Ale to ona była źródłem blasku, wokół którego skupiali się inni. Raczej cicha i skromna. Wybuchająca od czasu, do czasu tym śmiechem, który tak oddziaływał na jego zmysły. Mijając się z nim, uśmiechała się do niego zawsze. Tylko tyle i już. Jednak był to uśmiech wyjątkowy - skierowany tylko do niego.
Wieczorami i nocami w swojej samotni, z człowieka zamkniętego w pułapce własnego bólu, zaczął się przeistaczać w kogoś, kto żyje pragnieniem i chęcią bycia z drugim człowiekiem. Z dnia na dzień coraz bardziej oddalał się wizerunek wraku tytana spoczywającego na dnie oceanu. Wyraźnie odczuwał w sercu proces pączkowania, jakby wzrastające ziarno przebijało się przez powłoki ziemi, by ponad jej powierzchnią wzrastać ku słońcu. Zobaczył się, podczas którejś samotnej nocy, małą bezbronną rośliną, potrzebującą światła, ciepła i wody, by żyć, kwitnąć i wydać plon. Na jego twarzy pojawiła się nowa bruzda - zadziwienia. Ponieważ zdziwił się niezmiernie, kiedy postanowiwszy wyjechać za miasto, zobaczył świat piękniejszym, niż widział go przed laty. Właściwie to nigdy w swoim czterdziestokilkuletnim życiu nie widział go tak pięknym, rozsłonecznionym, wielkim i przyjaznym.
Śniłem! - pomyślał. - Przespałem pół życia! Zmarnowałem! Nie wiedziałem!
Zapłakał gorzko, po raz ostatni zapłakał gorzko nad tym, co było i pozwolił wreszcie swoim ukochanym odejść w spokoju. On zaś dał się porwać rzeczywistości. Miejsce bólu spowodowanego utratą najbliższych zajął ból pasji twórczej. Odmienił całkowicie swoje życie. Na swojej drodze, która nie miała wytyczonych traktów, tylko oceanem rozlewała się przed nim, każdego dnia odnajdywał ze zdumieniem myśli i dzieła zwykłe i piękne, wielkie i te najmniejsze, z którymi zmierzał się dla poprawy świata. Nadrabiając stracony czas, w każdym dziele, któremu pozwalał wzrastać, zostawiał cząstkę siebie. Najzwyklejsze ze zwykłych czynności przynosiły mu wielką radość. Zaś sprawy większe dawały powód do dumy, której nigdy dotąd nie odczuwał.
* * *
Czas pozwolił mu zaznać szczęścia spowodowanego trzymaniem wnuczki w ramionach. Znów poczuł to znane uczucie pączkowania i kiełkowania w sercu. Trzymając nowe życie w ramionach bujał delikatnie w fotelu, niczym w obłokach i rozpamiętywał przeszłość. Myślał o dniach, które przyjdą. Jednak najmocniej tkwił w tym, co działo się teraz. Siedział w fotelu zapatrzony w cud narodzin...
I to było, poczuł wtedy, największym dziełem jego życia. Zbudowanym z miłości, wolności i wielkiej pasji, którą podzielił z kobietą, którą spotkał niegdyś. I znów zaufał. I znów się oddał. Znowu wziął za kogoś odpowiedzialność.
Wiedział, jak nikt inny wiedział, że to nie jego wola w dziele tym się spełniła.
*
Opowiedziałam wam to ja, jego wnuczka, mając przed sobą fotografię mojego dziadka siedzącego w bujanym fotelu i tulącego mnie w ramionach. Fotografia została zrobiona na dzień przed jego śmiercią.
wtorek, 17 stycznia 2012
Myśli codzienne
Myśli czasami bolą. Bardziej od zębów zajętych zgorzelą.Tamte przynajmniej dentysta usunie. Myśli zaś drogę swą przebyć muszą. Niejeden zwał to duszy katuszą. Mnie zaś się jawi zewnętrznym zderzeniem, co przyszło przez serca na oścież bramy. Wdarło się w krwiobieg. Zakaźną zarazą zajęło rozum i aparat mowy. Nie pytaj dlaczego. Oczy moje we łzach już od wczoraj toną. Pływać nie potrafią i może się nieszczęście zdarzyć. Czerwienią od świata się odcinają i tkwią pod powieką półprzymkniętą. Nozdrza sklejone spazmem ostatniego tchnienia, które utkwiło w krtani i dalej już drogi nie widzi. Więc nie dotleni więdnących uczuć, myślą bolącą dotkniętych. Te zaś w swym majestacie, obrazy doznały największej, bo kto to widział na Boga, mieć i chcieć jeszcze więcej.
Światła, miłości, beztroskiej radości, co gdy się w życiu rozgości, to już wypełni po brzegi. Wypełni serce i duszę. Tak, coś z tym zrobić trzeba. Bo człowiek tak się nadyma, że urwie się z nitki. I poszybuje do nieba. Więc kiedy płaczę, nie pytaj, czy boli. Bo boli każda myśl nowa. A jak się już zadomowi, to zaraz się wyprowadzać gotowa. Nie zagrzewają miejsca. Myśli zbyt długo nie są więźniami. Ulatują na wiatr słowami. Albo się ubierają w skrzydła motyla. I lecą nad łąką kwietną, w soczystą zieleń odziane. By wrócić na powrót drogą serdeczną. Przez na oścież bramy. I boleć boleścią większą od zębów zajętych zgorzelą. Te myśli, których codzienność nie wykarmiła uczuciami.
Światła, miłości, beztroskiej radości, co gdy się w życiu rozgości, to już wypełni po brzegi. Wypełni serce i duszę. Tak, coś z tym zrobić trzeba. Bo człowiek tak się nadyma, że urwie się z nitki. I poszybuje do nieba. Więc kiedy płaczę, nie pytaj, czy boli. Bo boli każda myśl nowa. A jak się już zadomowi, to zaraz się wyprowadzać gotowa. Nie zagrzewają miejsca. Myśli zbyt długo nie są więźniami. Ulatują na wiatr słowami. Albo się ubierają w skrzydła motyla. I lecą nad łąką kwietną, w soczystą zieleń odziane. By wrócić na powrót drogą serdeczną. Przez na oścież bramy. I boleć boleścią większą od zębów zajętych zgorzelą. Te myśli, których codzienność nie wykarmiła uczuciami.
poniedziałek, 16 stycznia 2012
Rocznica
Kiedy patrzyłam w kalendarz, dzisiejsza data wydawała mi się z jakichś powodów ważna. Tylko za nic nie mogłam tej ważności przypisać do konkretnego wydarzenia.
Początek roku obfituje w przeróżne rocznice związane z moimi bliskimi, przyjaciółmi i znajomymi, ale z dzisiejszą datą miałam poważny problem.
Dopiero, kiedy dzisiejszego przedpołudnia otwarłam w internecie okno portalu społecznościowego, przeczytałam na tablicy jednego ze znajomych użytkowników, że dzisiaj mijają trzy lata od śmierci Gargamela.
W ubiegłym roku w ten sposób pisałam o Gargamelu na mim blogu. Lokalny portal informacyjny "Sądeczanin" przypomniał moje wspomnienie. Po przeczytaniu ich, po powrocie do myśli sprzed roku i po uświadomieniu sobie, że nie pamiętając o rocznicy śmierci Wielkiego Przyjaciela Dzieci, mojego przyjaciela, doszłam do wniosku, że po prostu pogodziłam się z Jego śmiercią i wreszcie pozwoliłam mu odejść z mojego życia. Nie, żeby to była całkowita nieobecność i zapomnienie. Ale tak naprawdę dopiero teraz dojrzałam do myśli, którą zawarłam w ubiegłorocznych wspomnieniach. Gargamel nie odszedł! Tyle go wokół! Dzisiaj nie doskwiera tak boleśnie świadomość nieuchronności rozstania. Daleką drogę ja sama przebyłam od dnia sprzed roku, w którym zapisałam swoje refleksje. Pisząc, że poprzez swoją śmierć Gargamel przybliżył niebo do nas, do ludzi, do ziemi, zapewne nie rozumiałam tego tak, jak dzisiaj to rozumiem.
Jeszcze bardziej nabrałam dystansu do śmierci, jako do ostateczności. Z roku na rok odbieram z większą mocą to śmiertelne rozstanie, jako chwilowe rozstanie przed wieczną ucztą, na którą wszyscy trafimy. Tylu ukochanych ludzi już tam jest i zajmuje najpiękniejsze - specjalnie dla nich przygotowane komnaty w Domu Ojca. Im piękniej kto żył, tym wspanialszą komnatę dostaje.
A Gargamel żył przecież najpiękniej jak potrafił. Żył tak, jak wielu nie potrafi żyć. Z niebywałą odwagą. Miał miłość do ludzi i zrozumienie. Jak dobry ojciec, który łagodnością obdarowuje swoje pociechy, ale też nie szczędzi surowego spojrzenia i przygany, kiedy przyjdzie na to pora. Ganiąc nie przestawał kochać. Im starszy, tym był łagodniejszy, wyrozumialszy, bogatszy w tolerancję i zrozumienie. Bardziej refleksyjny. Do końca jednak nie zatracił, wręcz coraz się szlifując w sztuce piętnowania absurdu i głupoty, i do ostatniego dnia pozostał bacznym, krytycznym obserwatorem i prześmiewcą skrzywionej rzeczywistości i fałszywych działań człowieka.
Daleką drogę przebyłam od dnia sprzed roku. Jednak zdecydowanie przemierzałam tę drogę bogatsza w naukę mojego przyjaciela. W zrozumienie tej nauki. Być może zdolna do dzielenia jej z innymi.
No i radosna, bo pozbawiona bólu spowodowanego rozstaniem z przyjacielem. Uwolniona sama od ziemskiego przywiązania do Jego osoby i pozwalająca Jemu na wolność w Jego przebywaniu na Bożych kolanach.
W kolejną rocznicę dnia, który był ostatnim w Jego cielesnej powłoce, składam hołd mojemu przyjacielowi. Przyjacielowi, który pozwalał mi bardziej niż rodzony ojciec na zachowanie mojego dziecięctwa w Jego sercu. I który pozwalał mi na oglądanie Bożej miłości w Jego oczach.
W myśl słów Janusza Korczaka, które przyświecają mottem 2012 roku: "nie ma dzieci - są ludzie", Gargamel wszystkim pozwalał być dziećmi. Dzieci zaś traktował najpoważniej ze wszystkich ludzi na świecie.
Cześć pamięci Wielkiego Przyjaciela Dzieci.
Lustro
Wychodzisz naprzeciw człowieka mając własną perspektywę, jako punk wyjścia. Każdemu zarzucisz nieufność, jeśli sam jesteś nieufny. Zawsze będziesz podejrzewał o nieuczciwość, jeśli sam postępujesz nieuczciwie. W każdym słowie i działaniu będziesz doszukiwał się kłamstwa i nieszczerości, tylko dlatego, ponieważ to ty sam jesteś nieszczery i z kłamstw budujesz swoją rzeczywistość. Nigdy nie uznasz wielkości drugiego człowieka, jeśli sam czujesz się nic nie wart. Nie uwierzysz w czyste intencje innego, jeśli twoje ręce i serce są brudne.
Spróbuj zmienić siebie, zanim zaczniesz zmieniać innych. Daj sobie wolność, byś nie zniewalał innych. Dojrzyj swoje piękno, byś mógł je widzieć w innych. Pokochaj siebie - pokochasz cały świat.
To takie proste.
Świat jest lustrem, w którym odbijasz się ty sam ze swoimi uczuciami.
I tylko uważaj, by nie poraniły cię odłamki jakiegoś lustra, rozbitego w gniewie na miliony kawałków, w momencie rozczarowania własnym odbiciem.
Spróbuj zmienić siebie, zanim zaczniesz zmieniać innych. Daj sobie wolność, byś nie zniewalał innych. Dojrzyj swoje piękno, byś mógł je widzieć w innych. Pokochaj siebie - pokochasz cały świat.
To takie proste.
Świat jest lustrem, w którym odbijasz się ty sam ze swoimi uczuciami.
I tylko uważaj, by nie poraniły cię odłamki jakiegoś lustra, rozbitego w gniewie na miliony kawałków, w momencie rozczarowania własnym odbiciem.
sobota, 14 stycznia 2012
Pseudonim "Korsak"
Ukraina, wiosna 1944 roku. Wszystkie siły wyszkolonych cichociemnych, zasilających oddziały organizacji dywersyjnej "Wachlarz" i 27 Wołyńska Dywizja Piechoty AK skupione do walki zbrojnej na byłych ziemiach Rzeczypospolitej sprzed 1939 roku. Moje studia w tym temacie wykazują sporo dwuznaczności kryjących się w walkach i operacjach przeprowadzanych w ramach dywersji i akcji na Wołyniu. Dość, że w nocy 21 kwietnia ginie pod Sokołem (a pod Sokołem od 15 kwietnia toczyła się jedna z najpoważniejszych bitew operacji "Burza" na Wołyniu) porucznik Wojska Polskiego Andrzej Buchman ps. "Korsak". Człowiek to był waleczny i mocno zakonspirowany. Dlatego nie są znane dokładne okoliczności, ani nawet dokładne miejsce jego śmierci. Wszystkie dostępne źródła podają, że żołnierze zostali wydani Niemcom przez miejscową ludność wsi, w której się zatrzymali. Tam też pośpiesznie chowano zamordowanych. Pewnie było ich więcej, pewnie porucznik nie leży sam na wołyńskiej ziemi.
Długą drogę przebył do miejsca swojego pochówku. Urodzony w 1913 roku w Barcicach, niegdysiejszym starostwie, obecnie wsi położonej na Sądecczyźnie, po ukończeniu Studium Nauczycielskiego w niedalekim Starym Sączu wstąpił do armii celem odbycia zasadniczej służby wojskowej. Wraz z kolegami postanowił związać swój los z armią i tak jeszcze przed II wojną światową służył w 1 Pułku Strzelców Podhalańskich w Nowym Sączu, następnie w 2 pułku Saperów Kolejowych w Jabłonnej pod Warszawą oraz w 5 Batalionie Pancernym w Krakowie. Wielce niespokojny duch musiał w nim drzemać, w dniu rozpoczęcia wojny miał 26 lat i taki bogaty życiorys wojskowy. Ci, którym pisane jest krótkie życie chyba przez skórę czują, że muszą żyć intensywnie. I tak też żyją. Czego przykładem jest bohater mojego dzisiejszego felietonu.
Uczestniczył w kampanii wrześniowej. Zanim zasilił szeregi organizacji dywersyjnej "Wachlarz" był zapewne w Londynie. "Wachlarz" powstał w 1941 roku. Tworzyli go szkoleni w Londynie cichociemni. Można znaleźć informację, że pułkownik był cichociemnym. I kończąca jego biografię informacja o tym, że był oficerem Związku Walki Zbrojnej, który w 1942 roku przemianowany został na Armię Krajową. No, musiał być, skoro był porucznikiem i członkiem organizacji "Wachlarz" i 27 WDP AK.
"Wachlarz", "Burza", Charków, Wołyń, Podole, Ukraińska Powstańcza Armia, Związek Walki Zbrojnej, Armia Krajowa, 27 WDP AK - tworzą białe pole mojej niewiedzy historycznej. Trzeba by mi wiele nocy, tygodni, miesięcy a może i lat spędzić, by zgłębić temat. Przeczytanie kilku haseł wszystkowiedzącej encyklopedii współczesnego człowieka pn. Wikipedia, dało mi bardziej niż ogólny pogląd na wydarzenia tamtych lat. Wydarzenia z wielowątkowym uwikłaniem działań zbrojnych naszych ludzi zwartych w szeregach Armii Krajowej. O samej postaci "Korsaka" nie dowiedziałam się więcej ponad to, co wyczytałam w pojawiających się informacjach na portalu internetowym z lokalnymi informacjami. No, może utrwaliłam daty, nazwisko (a jak wiadomo mam problemy z zapamiętywaniem nazwisk), miejsca i wydarzenia. Postać porucznika "Korsaka" jest dla internetu zagadką - ot, konspiracja cichociemnych.
Po co to wszystko?
Mieliśmy w sobotę iść do kina na najnowszy film Agnieszki Holland "W ciemności".
Właśnie wtedy w Barcicach w gimnazjum odbywają się uroczystości związane z nadaniem gimnazjum imienia porucznika Andrzeja Buchmana ps. "Korsak". Jeden z uczestników naszego wyjścia, jako opiekun samorządu szkolnego, zaprzyjaźnionego gimnazjum, udaje się na owe uroczystości z pocztem sztandarowym.
P.S. (14.01.2012 r., godziny popołudniowe)
Dzisiejsza prasa donosi, że porucznik Andrzej Buchman został odznaczony przez Prezydenta RP, który sprawuje honorowy patronat nad imprezą, Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Odznaczenie wręczone będzie podczas trwającej właśnie uroczystości.
Długą drogę przebył do miejsca swojego pochówku. Urodzony w 1913 roku w Barcicach, niegdysiejszym starostwie, obecnie wsi położonej na Sądecczyźnie, po ukończeniu Studium Nauczycielskiego w niedalekim Starym Sączu wstąpił do armii celem odbycia zasadniczej służby wojskowej. Wraz z kolegami postanowił związać swój los z armią i tak jeszcze przed II wojną światową służył w 1 Pułku Strzelców Podhalańskich w Nowym Sączu, następnie w 2 pułku Saperów Kolejowych w Jabłonnej pod Warszawą oraz w 5 Batalionie Pancernym w Krakowie. Wielce niespokojny duch musiał w nim drzemać, w dniu rozpoczęcia wojny miał 26 lat i taki bogaty życiorys wojskowy. Ci, którym pisane jest krótkie życie chyba przez skórę czują, że muszą żyć intensywnie. I tak też żyją. Czego przykładem jest bohater mojego dzisiejszego felietonu.
Uczestniczył w kampanii wrześniowej. Zanim zasilił szeregi organizacji dywersyjnej "Wachlarz" był zapewne w Londynie. "Wachlarz" powstał w 1941 roku. Tworzyli go szkoleni w Londynie cichociemni. Można znaleźć informację, że pułkownik był cichociemnym. I kończąca jego biografię informacja o tym, że był oficerem Związku Walki Zbrojnej, który w 1942 roku przemianowany został na Armię Krajową. No, musiał być, skoro był porucznikiem i członkiem organizacji "Wachlarz" i 27 WDP AK.
"Wachlarz", "Burza", Charków, Wołyń, Podole, Ukraińska Powstańcza Armia, Związek Walki Zbrojnej, Armia Krajowa, 27 WDP AK - tworzą białe pole mojej niewiedzy historycznej. Trzeba by mi wiele nocy, tygodni, miesięcy a może i lat spędzić, by zgłębić temat. Przeczytanie kilku haseł wszystkowiedzącej encyklopedii współczesnego człowieka pn. Wikipedia, dało mi bardziej niż ogólny pogląd na wydarzenia tamtych lat. Wydarzenia z wielowątkowym uwikłaniem działań zbrojnych naszych ludzi zwartych w szeregach Armii Krajowej. O samej postaci "Korsaka" nie dowiedziałam się więcej ponad to, co wyczytałam w pojawiających się informacjach na portalu internetowym z lokalnymi informacjami. No, może utrwaliłam daty, nazwisko (a jak wiadomo mam problemy z zapamiętywaniem nazwisk), miejsca i wydarzenia. Postać porucznika "Korsaka" jest dla internetu zagadką - ot, konspiracja cichociemnych.
Po co to wszystko?
Mieliśmy w sobotę iść do kina na najnowszy film Agnieszki Holland "W ciemności".
Właśnie wtedy w Barcicach w gimnazjum odbywają się uroczystości związane z nadaniem gimnazjum imienia porucznika Andrzeja Buchmana ps. "Korsak". Jeden z uczestników naszego wyjścia, jako opiekun samorządu szkolnego, zaprzyjaźnionego gimnazjum, udaje się na owe uroczystości z pocztem sztandarowym.
P.S. (14.01.2012 r., godziny popołudniowe)
Dzisiejsza prasa donosi, że porucznik Andrzej Buchman został odznaczony przez Prezydenta RP, który sprawuje honorowy patronat nad imprezą, Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Odznaczenie wręczone będzie podczas trwającej właśnie uroczystości.
czwartek, 12 stycznia 2012
Kolorowy świat nauki
- Jakiego koloru jest marchewka?! - woła Duża Mała Dziewczynka przygotowująca się w swoim pokoju do tzw. sesji w szkole.
Nikt nie zareagował na to pytanie, ponieważ było to pytanie z kategorii robienia wszystkiego, by odciągnąć przystąpienie do powtórki przed poważnym sprawdzianem najdłużej, jak tylko się da.
- Tato, mamo! Jakiego koloru jest marchewka?! - zapytała znowu, tym razem zniecierpliwionym głosem.
- No przecież marchewka jest pomarańczowa, co ty... - nie dokończyłam, gdy z ulgą padło z ust Dużej Małej Dziewczynki - Tak myślałam!
I zaraz:
- To dlaczego w moim podręczniku do biologii jest napisane:
Witaminy rozpuszczalne w tłuszczach: wit A; występowanie: żółte owoce i warzywa (np. marchew) (...)
- A sprawdź, kto jest autorem podręcznika - zawołałam znad komputera - mężczyzna, czy kobieta? Bo jeżeli mężczyzna, to wszystko jasne.
Autorem podręcznika okazała się być kobieta. Trzeba było sięgnąć do wszystkowiedzącego internetu. Po wpisaniu do wyszukiwarki hasła "żółte warzywa" pokazują się artykuły, przepisy, grafiki, informacje dot. wszystkich faktycznie żółtych warzyw, takich jak: kukurydza, dynia itp. Sięgamy do Wikipedii. Ta zaś podaje: Marchew zwyczajna (...) korzeń w zależności od odmiany – od białawego poprzez żółtawy do pomarańczowoczerwonego (najbogatszego w karoten) i purpurowego.
No i jak by nie patrzeć, d... z tyłu. Niby znalazła się w internetowej encyklopedii marchew o żółtawej barwie, ale to samo źródło podaje, że jednak najbogatsza w karoten (czyli w prowitaminę dla witaminy A) jest odmiana pomarańczowoczerwona. Czyli dokładnie tak samo, jak podaje mój własny zasób wiedzy zawarty na moim twardym dysku, w głowie. Ja bym tylko stwierdziła, że jest pomarańczowa, a nie pomarańczowoczerwona, co zresztą powiedziałam przecież Dużej Małej Dziewczynce.
I chyba przestanę się martwić, że moje dziecko ma 1 z biologii. Może i cenzurka fatalna, ale przynajmniej wiedza poprawna.
Nikt nie zareagował na to pytanie, ponieważ było to pytanie z kategorii robienia wszystkiego, by odciągnąć przystąpienie do powtórki przed poważnym sprawdzianem najdłużej, jak tylko się da.
- Tato, mamo! Jakiego koloru jest marchewka?! - zapytała znowu, tym razem zniecierpliwionym głosem.
- No przecież marchewka jest pomarańczowa, co ty... - nie dokończyłam, gdy z ulgą padło z ust Dużej Małej Dziewczynki - Tak myślałam!
I zaraz:
- To dlaczego w moim podręczniku do biologii jest napisane:
Witaminy rozpuszczalne w tłuszczach: wit A; występowanie: żółte owoce i warzywa (np. marchew) (...)
- A sprawdź, kto jest autorem podręcznika - zawołałam znad komputera - mężczyzna, czy kobieta? Bo jeżeli mężczyzna, to wszystko jasne.
Autorem podręcznika okazała się być kobieta. Trzeba było sięgnąć do wszystkowiedzącego internetu. Po wpisaniu do wyszukiwarki hasła "żółte warzywa" pokazują się artykuły, przepisy, grafiki, informacje dot. wszystkich faktycznie żółtych warzyw, takich jak: kukurydza, dynia itp. Sięgamy do Wikipedii. Ta zaś podaje: Marchew zwyczajna (...) korzeń w zależności od odmiany – od białawego poprzez żółtawy do pomarańczowoczerwonego (najbogatszego w karoten) i purpurowego.
No i jak by nie patrzeć, d... z tyłu. Niby znalazła się w internetowej encyklopedii marchew o żółtawej barwie, ale to samo źródło podaje, że jednak najbogatsza w karoten (czyli w prowitaminę dla witaminy A) jest odmiana pomarańczowoczerwona. Czyli dokładnie tak samo, jak podaje mój własny zasób wiedzy zawarty na moim twardym dysku, w głowie. Ja bym tylko stwierdziła, że jest pomarańczowa, a nie pomarańczowoczerwona, co zresztą powiedziałam przecież Dużej Małej Dziewczynce.
I chyba przestanę się martwić, że moje dziecko ma 1 z biologii. Może i cenzurka fatalna, ale przynajmniej wiedza poprawna.
Kobra
Powiatowe miasteczko na południowym wschodzie Polski. Znajduje się tam zakład rafinerii, który lata swojej świetności ma już za sobą. Choć trudno jest powiedzieć, czy kiedykolwiek miał jakieś lata świetności, bo po rozwoju miasteczka tego nie widać. Zdecydowanie był filarem i sztandarem poprzedniego ustroju. Jednak lata przemian gospodarczych żadną miarą nie przyczyniły się do wzrostów notowań giełdowych firmy. Wręcz przeciwnie: rafineria systematycznie upadała, aż po całkowitym upadku już w nowym wieku, przekształciła się w spółkę, która powstała na jej bazie. Wybrano zarząd z prezesem. Media donosiły, że dla właścicieli branża rafineryjna jest czymś zupełnie nowym, jednak zapewniali w imieniu swoim i spółki: "uczymy się wszyscy". Podanie, wtedy i później, wysokości zadłużenia do publicznej wiadomości tłumaczyli tajemnicą handlową i tak z wielkich planów, podpisanych umów z zagranicznym kontrahentem na dostawę ropy, spłaty zadłużenia i bieżącej działalności narosły niebotyczne długi. Aż znalazł się tajemniczy inwestor, który zechciał wykupić zadłużoną spółkę powstałą na bazie upadłej rafinerii. Nowy inwestor planował, jak znów donosiły media, uruchomienie produkcji olejów bazowych, specyfików naftowych, a nawet hydrokompleksu. Chciał wyłożyć pieniądze na uruchomienie rafinerii, choć ogółowi pozostawał nieznany. Przepytywana (zapewne przez media) spółka, która powstała na bazie upadłej rafinerii, milczała nie podejmując tematu, znów tłumacząc się tajemnicą handlową.
Jednak media doniosły:
Oczywiście wszelkie szczegółowe informacje znów były okryte tajemnicą handlową - tak przynajmniej donosiły media po kontakcie z byłym i obecnym właścicielem. Wiadomo było, bo nowy prezes zarządu, nie wiedzieć czemu w liczbie mnogiej, skomentował:
Strona internetowa zagranicznego inwestora donosiła, że nowy inwestor to firma na etapie rozwoju, której głównym atutem jest kompleks rafineryjny w miasteczku. Ale za to ma doświadczenie (!) w branży paliwowej, dostęp do surowca oraz licencje i patenty na produkcję paliw (!). No i oczywiście nowy właściciel miał ambitne plany, by wykorzystać hydrokompleks i w procesie gazyfikacji produkować w miasteczku paliwa syntetyczne!
Na czele zarządu stanął człowiek znany w lokalnym (polskim) świecie biznesu. Nawet Wikipedia podaje o nim informacje. Natomiast w sferze działalności charytatywnej (prawdziwie charytatywnej, bo wywodzącej się z kręgów KK) nowy prezes zarządu nowego właściciela kolejnej firmy powstałej na bazie upadłej rafinerii, otrzymał odznaczenie od prezydenta jednego z krajów wchodzących w skład Unii Europejskiej. No, no!!!
Transakcja dokonana została latem ubiegłego roku.
I historia znów się powtórzyła. Nowy właściciel nie płacił należności pracownikom oraz wierzycielom zewnętrznym. Media donosiły nawet, o czasowym odcięciu prądu przez zakład energetyczny.
Stary właściciel, tu się zgubiłam, bo do tej pory mowa była o spółce, ale widać w spółce ktoś musiał mieć większość udziałów, trzymał rękę na pulsie. Od samego początku dopatrzył się nieprawidłowości w wywiązywaniu się nowego właściciela z warunków umowy przedwstępnej (!) i w końcu postanowił zbyć raz już zbytą spółkę kolejnemu inwestorowi. Nowy właściciel, choć produkcji w zakładzie nie prowadził, strzegł go mocą wynajętej firmy ochroniarskiej. Stary właściciel postanowił wejść do firmy, wciąż jak Feniks z popiołów powstającej na bazie upadłej rafinerii, lecz napotkał opór wykonujących swe obowiązki wynajętych, uzbrojonych pracowników ochrony.
Zamówił więc największe w kraju "biuro detektywistyczne" (tak donoszą media), które w liczbie 200 najemników na czele z właścicielem, wkroczyło w pierwszych dniach bieżącego roku do zakładu, nie wiedzieć już czyjego.
Detektyw największego biura detektywistycznego w Polsce tłumaczył, że trzeba było obezwładnić jednego pracownika ochrony, który wedle słów detektywa:
No i z dalszych doniesień prasowych wynika, że duma rozpiera detektywa z powodu brawurowo przeprowadzonej akcji.
W trakcie akcji "biura detektywistycznego" znajdująca się w zakładzie ochrona, prawnie wykonująca swoje obowiązki, wezwała policję. Interwencja policji zakończyła się pouczeniem stron konfliktu. Tak przynajmniej podał do publicznej wiadomości rzecznik prasowy policji z powiatowego miasteczka na południowym wschodzie Polski.
Jednak media doniosły:
"Kilka dni temu odbyło się spotkanie zarządu, podpisane zostały wstępne umowy dotyczące akcjonariatu. Jak się dowiedzieliśmy, potencjalny zainteresowany spółką ma doświadczenie w branży naftowej, pieniądze potrzebne do uruchomienia zakładu i możliwości pozyskania surowca." http://gorlice.naszemiasto.pl/artykul/993291,gorlice-tajemniczy-inwestor-chce-uruchomic-glimar,id,t.htmlPracownicy, bo zapewne oni najbardziej troszczyli się o być, albo nie być zakładu, niezależnie od tego, w czyich rękach aktualnie był i kto utrzymywał w tajemnicy handlowej nieustający upadek, jakoś lżej odetchnęli. Przed dokonaniem transakcji miały zostać wyrównane wszelkie należności począwszy od tych wobec pracowników, jak również wszystkich zewnętrznych urzędów, firm i kontrahentów, na zawrotną sumę z ilością zer świadczącą o zawrotności sumy.
Oczywiście wszelkie szczegółowe informacje znów były okryte tajemnicą handlową - tak przynajmniej donosiły media po kontakcie z byłym i obecnym właścicielem. Wiadomo było, bo nowy prezes zarządu, nie wiedzieć czemu w liczbie mnogiej, skomentował:
"Cieszymy się bardzo zarówno ze względu na możliwość ponownego uruchomienia rafinerii i zwiększenia zatrudnienia w miasteczku, ale również ze względu na technologiczne możliwości zakładu." http://gorlice.naszemiasto.pl/artykul/1020427,gorlice-glimar-w-rekach-kanadyjskiej-spolki,id,t.html
Strona internetowa zagranicznego inwestora donosiła, że nowy inwestor to firma na etapie rozwoju, której głównym atutem jest kompleks rafineryjny w miasteczku. Ale za to ma doświadczenie (!) w branży paliwowej, dostęp do surowca oraz licencje i patenty na produkcję paliw (!). No i oczywiście nowy właściciel miał ambitne plany, by wykorzystać hydrokompleks i w procesie gazyfikacji produkować w miasteczku paliwa syntetyczne!
Na czele zarządu stanął człowiek znany w lokalnym (polskim) świecie biznesu. Nawet Wikipedia podaje o nim informacje. Natomiast w sferze działalności charytatywnej (prawdziwie charytatywnej, bo wywodzącej się z kręgów KK) nowy prezes zarządu nowego właściciela kolejnej firmy powstałej na bazie upadłej rafinerii, otrzymał odznaczenie od prezydenta jednego z krajów wchodzących w skład Unii Europejskiej. No, no!!!
Transakcja dokonana została latem ubiegłego roku.
I historia znów się powtórzyła. Nowy właściciel nie płacił należności pracownikom oraz wierzycielom zewnętrznym. Media donosiły nawet, o czasowym odcięciu prądu przez zakład energetyczny.
Stary właściciel, tu się zgubiłam, bo do tej pory mowa była o spółce, ale widać w spółce ktoś musiał mieć większość udziałów, trzymał rękę na pulsie. Od samego początku dopatrzył się nieprawidłowości w wywiązywaniu się nowego właściciela z warunków umowy przedwstępnej (!) i w końcu postanowił zbyć raz już zbytą spółkę kolejnemu inwestorowi. Nowy właściciel, choć produkcji w zakładzie nie prowadził, strzegł go mocą wynajętej firmy ochroniarskiej. Stary właściciel postanowił wejść do firmy, wciąż jak Feniks z popiołów powstającej na bazie upadłej rafinerii, lecz napotkał opór wykonujących swe obowiązki wynajętych, uzbrojonych pracowników ochrony.
Zamówił więc największe w kraju "biuro detektywistyczne" (tak donoszą media), które w liczbie 200 najemników na czele z właścicielem, wkroczyło w pierwszych dniach bieżącego roku do zakładu, nie wiedzieć już czyjego.
Detektyw największego biura detektywistycznego w Polsce tłumaczył, że trzeba było obezwładnić jednego pracownika ochrony, który wedle słów detektywa:
"Zachował się jak żołnierz chorwacki, który kilkadziesiąt lat temu skoczył z pistoletem na całą dywizję wojska. Ochroniarze zostali spacyfikowani i przywołano ich do porządku. Z broni wyjęto im magazynki." (http://sadeczanin.info/aktualnosci-najnowsze/art/29612)
No i z dalszych doniesień prasowych wynika, że duma rozpiera detektywa z powodu brawurowo przeprowadzonej akcji.
"Podjęliśmy czynności wejścia na teren, spacyfikowane zostały wszystkie trzy bramy. Zostały staranowane ponieważ były zamknięte. Akcja była dynamiczna, szybka, potężnie zorganizowane działania, w których brało udział około 200 osób. Na terenie pozostało około 50 ludzi i pilnuje porządku"–
relacjonował mediom detektyw. (http://sadeczanin.info/aktualnosci-najnowsze/art/29612)
W trakcie akcji "biura detektywistycznego" znajdująca się w zakładzie ochrona, prawnie wykonująca swoje obowiązki, wezwała policję. Interwencja policji zakończyła się pouczeniem stron konfliktu. Tak przynajmniej podał do publicznej wiadomości rzecznik prasowy policji z powiatowego miasteczka na południowym wschodzie Polski.
"Kobra"? A może "Bonanza", albo jakiś inny western na Dzikim Zachodzie???
Wielu żyje tym wydarzeniem, dlatego i mnie zainteresowało. Generalnie od strony absurdu.
środa, 11 stycznia 2012
Zima
Wychodząc dzisiaj z domu weszłam do świata bajki.
Nie od razu to zauważyłam. Szłam pochłonięta różnymi myślami, które tak zawładnęły moimi zmysłami, że dopiero gdy doszłam do skrzyżowania, spostrzegłam, że przekroczyłam magiczną granicę. Sypał śnieg! I to nie byle jaki, jak już kilkakrotnie tej zimy. Nie snuły się w powietrzu zmarznięte drobiny, ostre jak igły, a prawdziwy śnieg. Olbrzymie, ciężkie płatki. Brzemienne tęsknotą za ziemią w tym miejscu globu. Spadały majestatycznie. Piękniej niż gwiazdy. Kiedy zadarłam głowę do góry, jak robią to dzieci, zobaczyłam wirujący kosmos, który zbliżał się do mnie w tempie opadających płatków. Przez ułamek chwili zobaczyłam miliony płatków lecących wprost na mnie, ale kształt każdego widziałam oddzielnie. Wiadomo, nie tylko z bajek, że nie ma dwóch identycznych płatków śniegu. Każdy jest niepowtarzalny. I ja dzisiaj miałam szczęście zobaczyć niepowtarzalność każdej śnieżynki w zasięgu mojego pola widzenia. Wszerz, wgłąb, wzdłuż, na prawo, na lewo, do góry, do dołu, obok, za, nad, pod. Aż wreszcie niemal we mnie.
Jakież to było przeżycie?! Dawno już nie ucieszyło mnie tak bardzo przyjście zimy, jak dzisiejszego dnia. Poczułam się dzieckiem. Małym dzieckiem z wielką radością i nadzieją na wielką przygodę, podsyconą wyobraźnią zbudowaną opowieścią z kart baśni Andersena o "Królowej Śniegu".
Zima przyszła! Zima!
Wszystkie pory roku przychodzą tak od tysiącleci. To ludzie przemijają bezpowrotnie...
Nie od razu to zauważyłam. Szłam pochłonięta różnymi myślami, które tak zawładnęły moimi zmysłami, że dopiero gdy doszłam do skrzyżowania, spostrzegłam, że przekroczyłam magiczną granicę. Sypał śnieg! I to nie byle jaki, jak już kilkakrotnie tej zimy. Nie snuły się w powietrzu zmarznięte drobiny, ostre jak igły, a prawdziwy śnieg. Olbrzymie, ciężkie płatki. Brzemienne tęsknotą za ziemią w tym miejscu globu. Spadały majestatycznie. Piękniej niż gwiazdy. Kiedy zadarłam głowę do góry, jak robią to dzieci, zobaczyłam wirujący kosmos, który zbliżał się do mnie w tempie opadających płatków. Przez ułamek chwili zobaczyłam miliony płatków lecących wprost na mnie, ale kształt każdego widziałam oddzielnie. Wiadomo, nie tylko z bajek, że nie ma dwóch identycznych płatków śniegu. Każdy jest niepowtarzalny. I ja dzisiaj miałam szczęście zobaczyć niepowtarzalność każdej śnieżynki w zasięgu mojego pola widzenia. Wszerz, wgłąb, wzdłuż, na prawo, na lewo, do góry, do dołu, obok, za, nad, pod. Aż wreszcie niemal we mnie.
Jakież to było przeżycie?! Dawno już nie ucieszyło mnie tak bardzo przyjście zimy, jak dzisiejszego dnia. Poczułam się dzieckiem. Małym dzieckiem z wielką radością i nadzieją na wielką przygodę, podsyconą wyobraźnią zbudowaną opowieścią z kart baśni Andersena o "Królowej Śniegu".
Może to wielka ucieczka przed bólem, który oceanem rozlewa się po moim ciele? Obezwładnia i odbiera chęć do najmniejszego działania. Odcina poszczególne członki od reszty ciała paraliżem, poza którego granicą nie ma już nic. Nie atakuje, jak w stanach nagłych boleścią nie do zniesienia, a po prostu jest i trwa, jak trwają wody oceanu. Jednego dnia spokojne i wyciszone, innego zaś z bałwanami fal wznoszących się w niebo i opadających na dno...
Po raz pierwszy od tylu tygodni zobaczyłam świat z nieco innej perspektywy...Doktor mówi, że z wywiadu mam wędrujące zapalenie stawów. To jest choroba autoimmunologiczna. Powstała w odpowiedzi organizmu na zakażenie krętkami boreliozy i innymi paskudztwami przenoszonymi przez kleszcze. Przeniesionymi przez jednego kleszcza... Chorobę trzeba potwierdzić badaniami. Ale po cóż mi potwierdzenia w badaniach, skoro mój lewy kciuk nie służy do niczego innego, jak tylko do bólu? Czasem jest tak, że nie mogę stanąć na nogach. Nie wiem, czy gorszy jest ból głowy, czy niemoc w rękach, które chcą podnieść wnuka? Jeszcze podnoszą, ale potem wetują sobie wysiłek kilkudniowym bólem nie do zniesienia...Siedzę w domu owinięta kocem i ze zdziwieniem oglądam, jak z dnia na dzień sztywnieje mój prawy kciuk.Kobiety w mojej rodzinie nie żyją długo. I nie umierają we śnie...
Zima przyszła! Zima!
Wszystkie pory roku przychodzą tak od tysiącleci. To ludzie przemijają bezpowrotnie...
poniedziałek, 9 stycznia 2012
Wartościowanie
Zastanawia mnie, jaka to siła kieruje ludźmi, którzy krytykują dzieło pana Jurka Owsiaka i doszukują się zła w jego działalności, działalności Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy i wszelakich Fundacji, które współpracują z tym wielkim dziełem dzielenia dobra. Niewątpliwą zasługą dwudziestoletniej działalności pana Owsiaka i WOŚP jest uświadomienie ludziom, że pomaganie chorym jest wielce przyjemne i pożyteczne. A i że pomoc innym jest niezbędna i konieczna. Można się równocześnie i samemu nieźle zabawić, i podzielić tym, co się ma. Można się nieco uszlachetnić. Wiele można zyskać dla siebie pomagając innym. Lecz słowo pomoc w tym dziele, jest słowem kluczowym. Niektórzy dzielą się swoją bezinteresowną pracą, będąc wolontariuszami. Wolontariuszem przy każdej akcji charytatywnej jest się nie tylko w dzień, kiedy trwa zbiórka do puszek. Praca całego sztabu zaczyna się niewyobrażalnie długo przed terminem akcji, a kończy się jeszcze później.
Nigdy nie angażowałam się w prace WOŚP, ale wykonuję mnóstwo pracy w wolontariacie, także charytatywnej, więc jestem w stanie przewidzieć konieczność pracy całego sztabu ludzi zaangażowanego w to konkretne, "Owsiakowe", dzieło ratowania życia innym.
Przecież logicznym jest fakt, że część zebranych pieniędzy musi zostać "przejedzona". Nie da się inaczej. To również wiem z autopsji. Głośny sprzeciw wyraża chyba ktoś, kto nigdy nie brał udziału w podobnych działaniach. Albo obłudnik. Wielka skala działania, to i więcej "przejedzonych" pieniędzy. Poza tym od samego początku oprawą Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy były koncerty, zabawy i "światełko do nieba".
O demokracji sprzed 20 lat nie można nawet powiedzieć, że była raczkująca. (Nawet dzisiaj nie przyrównałabym jej do takiego stanu... ale to opowieść z innej beczki - w politykę nie mieszam się z założenia.) I w tej rodzącej się demokracji pan Owsiak miał taki, a nie inny pomysł na zbudzenie świadomości społecznej w kwestii konieczności pomagania chorym dzieciom. Z huczną zabawą, telewizją, kamerami, koncertami, czyli jednym wielkim festynem. Że zbyt hucznie? Może, gdyby było bez tej fety, to wielu by nie usłyszało?
I wielka chwała Panu Owsiakowi za jego pomysł na zbudzenie świadomości mas. Inni mają swój pomysł na pomaganie. I pomagają. Lecz nie sami. Porywają społeczeństwo do pomocy. Nikt nie jest w stanie sam dokonać wielkiego dzieła.
Może owocem zbudzenia tej świadomości społecznej i ciężkiej pracy nad tym, by świadomość owa nie zasnęła, jest dzisiejsza krytyka i porównywanie do innych organizacji charytatywnych, wyliczanie kosztów działalności, kosztów imprez, poddawanie w wątpliwość przetargów sprzętu; że ten z tamtym spokrewniony, tamten zaś spowinowacony... Wartościowanie, że są lepsi (czyt. tańsi w "obsłudze"), a po co powielać dzieło innych, skoro inni robią to dobrze i skuteczne... Być może to jest właśnie cena, jaką ludzie zaangażowani w dzieło Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy ruszenia serc innych, muszą zapłacić za swój pomysł na bycie Człowiekiem.
Działając społecznie po trosze znam tę cenę. W skali super mikro w stosunku do ceny, jaką płaci pan Owsiak i "jego ludzie".
Jedno małe "ale". Przecież naszej wartości nie mierzy się krytyką, jaką mamy w stosunku do innych. Naszą wartość mierzy się wielkością naszych czynów!
Pomagajmy więc. Wszak możemy dać kawałek naszego serca do wielu skarbonek.
Nigdy nie angażowałam się w prace WOŚP, ale wykonuję mnóstwo pracy w wolontariacie, także charytatywnej, więc jestem w stanie przewidzieć konieczność pracy całego sztabu ludzi zaangażowanego w to konkretne, "Owsiakowe", dzieło ratowania życia innym.
Przecież logicznym jest fakt, że część zebranych pieniędzy musi zostać "przejedzona". Nie da się inaczej. To również wiem z autopsji. Głośny sprzeciw wyraża chyba ktoś, kto nigdy nie brał udziału w podobnych działaniach. Albo obłudnik. Wielka skala działania, to i więcej "przejedzonych" pieniędzy. Poza tym od samego początku oprawą Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy były koncerty, zabawy i "światełko do nieba".
O demokracji sprzed 20 lat nie można nawet powiedzieć, że była raczkująca. (Nawet dzisiaj nie przyrównałabym jej do takiego stanu... ale to opowieść z innej beczki - w politykę nie mieszam się z założenia.) I w tej rodzącej się demokracji pan Owsiak miał taki, a nie inny pomysł na zbudzenie świadomości społecznej w kwestii konieczności pomagania chorym dzieciom. Z huczną zabawą, telewizją, kamerami, koncertami, czyli jednym wielkim festynem. Że zbyt hucznie? Może, gdyby było bez tej fety, to wielu by nie usłyszało?
I wielka chwała Panu Owsiakowi za jego pomysł na zbudzenie świadomości mas. Inni mają swój pomysł na pomaganie. I pomagają. Lecz nie sami. Porywają społeczeństwo do pomocy. Nikt nie jest w stanie sam dokonać wielkiego dzieła.
Może owocem zbudzenia tej świadomości społecznej i ciężkiej pracy nad tym, by świadomość owa nie zasnęła, jest dzisiejsza krytyka i porównywanie do innych organizacji charytatywnych, wyliczanie kosztów działalności, kosztów imprez, poddawanie w wątpliwość przetargów sprzętu; że ten z tamtym spokrewniony, tamten zaś spowinowacony... Wartościowanie, że są lepsi (czyt. tańsi w "obsłudze"), a po co powielać dzieło innych, skoro inni robią to dobrze i skuteczne... Być może to jest właśnie cena, jaką ludzie zaangażowani w dzieło Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy ruszenia serc innych, muszą zapłacić za swój pomysł na bycie Człowiekiem.
Działając społecznie po trosze znam tę cenę. W skali super mikro w stosunku do ceny, jaką płaci pan Owsiak i "jego ludzie".
Jedno małe "ale". Przecież naszej wartości nie mierzy się krytyką, jaką mamy w stosunku do innych. Naszą wartość mierzy się wielkością naszych czynów!
Pomagajmy więc. Wszak możemy dać kawałek naszego serca do wielu skarbonek.
Subskrybuj:
Posty (Atom)