MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

sobota, 20 sierpnia 2011

O wyższości Szkolnictwa nad szkolnictwem

Zbliża się początek roku szkolnego, więc temat na czasie.

Wyższość szkół niepublicznych nad szkołami publicznymi na etapie ponadgimnazjalnym przerabialiśmy przy okazji edukacji Synka.
Synek - urodzony adehadowiec - nie mógł znaleźć miejsca w szkołach publicznych. Gdy Synek był uczniem trzeciej klasy szkoły podstawowej, jako jedyne rozwiązanie wynikłego problemu, szkolna pedagog zaproponowała mi przeniesienie dziecka do innej szkoły. Moje dziecko zostało wtedy pobite przez kolegę z klasy do tego stopnia, że miało siną pręgę na szyi. Ponieważ kolega zdenerwował się na Synka, przyparł go do muru podczas przerwy i zaczął najnormalniej w świecie dusić. Może i słusznie kolega zdenerwował się na Synka. Niesłuszność moim zdaniem polegała na tym, że w pobliżu nie znajdował się dyżurujący nauczyciel, który w porę by zareagował. W porę, to znaczy na etapie, kiedy Synek denerwował swojego kolegę. Bo podczas przykrej rozmowy w gabinecie pani pedagog dowiedziałam się, że to wina mojego dziecka, że niemal nie zostało uduszone w szkole na przerwie między drugą a trzecią lekcją.
Z kolei w klasie czwartej kolega z innej klasy (starszej) zdenerwował się na Synka podczas wspólnej lekcji wuefu na boisku szkolnym, popchnął go i w wyniku tego Synek doznał złamania kości przedramienia.
W dalszym ciągu rozumiem, że Synek adehadowiec mógł zdenerwować starszego kolegę podczas wspólnej lekcji wuefu. Nie rozumiem tylko tak dziś, jak i wówczas nie rozumiałam, gdzie był nauczyciel (ba! dwóch nauczycieli) podczas tego incydentu, gdy moje dziecko znów działało na nerwy koledze. Bo przy dzieciach ich na pewno nie było.
Tak w stosunku do kolegów bandytów, jak i do nauczycieli, którzy zaniedbaniem swoich obowiązków służbowych narazili zdrowie i życie  mojego dziecka nie wyciągnięto wtedy żadnych konsekwencji.
Natomiast nam przyklejono łatę dysfunkcyjnej, choć czułam, że wręcz patologicznej rodziny, która nie radzi sobie z wychowaniem dzieci.
Na marginesie:
Z jedynej w swoim życiu kolonii Synek wrócił ze złamaną i niezaopatrzoną ręką. Też zdenerwował starszego od siebie kolegę podczas gry w piłkę na boisku. Zatrudniona na kolonii pielęgniarka po obejrzeniu ręki na "własne oczy", stwierdziła autorytatywnie: nic ci nie jest i dziecko przez 10 dni chodziło ze złamaną ręką bez opatrunku gipsowego.
Gdy po wizycie w szpitalu, prześwietleniu, diagnozie lekarskiej i włożeniu ręki w gips poszłam zgłosić ten incydent organizatorowi, usłyszałam, że fakt złamania ręki na kolonii przez moje dziecko nie miał miejsca, a ja na pewno chcę wyłudzić odszkodowanie.

Okres gimnazjalny to koszmar, tak dla Synka, jak dla nas - rodziców.

Na marginesie:
Zupełnie niezależnie od szkoły Synek został napadnięty na ulicy w centrum miasta w samo południe. Dwóch rzezimieszków przyłożyło mu nóż pod prawe żebro i kazało oddać portfel i telefon. Policja umorzyła śledztwo.

Natomiast szkoła, tj. nauka i "działania wychowawcze" szkoły to temat na całą książkę, a nie na post na blogu. W gimnazjum to już po prostu byliśmy postrzegani jako hiper patogenne środowisko.
Gdy kończącemu gimnazjum Synkowi wystawiono jakąś marną ocenę z zachowania, z wielkim rozgoryczeniem powiedziałam pani dyrektor, że jak do szkoły nie przyjdzie prokurator zainteresowany uczniem, to szkoła nie ma zielonego pojęcia co się z jej uczniami dzieje po lekcjach.
W tym czasie Synek był posiadaczem listu gratulacyjnego od Małopolskiego Kuratora Oświaty za działalność w organizacji pozarządowej (nie trudno się domyślić jakiej). Mogłam jej tak powiedzieć.

W publicznym ogólniaku już w grudniu pierwszego półrocza powiedziano nam, że Synka należy kategorycznie zabrać ze szkoły. Ponieważ nie wyścigował się w wyścigu szczurów, a po prostu realizował w służbie. Nie pasował do wizerunku klasy, jaki powstał w głowie jednego z nauczycieli, więc za jego namową pozostali postanowili postawić mu na półrocze oceny niedostateczne. W sumie Synkowi groziło 7 jedynek. Nie dlatego, że był matołem. Dlatego, że był niesubordynowany.

Kiedy poszukiwałam szkoły, która zechciałaby przyjąć moje dziecko, to załamałam się, gdy usłyszałam w zawodówce, że taki słaby uczeń nie poradzi sobie w tej szkole, bo oprócz normalnej nauki przedmiotowej, jest jeszcze nauka przedmiotów zawodowych.
Myślałam, że uczestniczę w jakiejś farsie.
Synek prócz ADHD miał jeszcze dysleksję i dysortografię. To często idzie w parze. Do dzisiaj nie potrafi wypowiedzieć długich wyrazów. Jego słynna "echokolacja" (jako zjawisko echa akustycznego występującego u nietoperzy) jest sztandarowym przykładem dysleksji. Tak jak w poleceniu na dyktandzie w trzeciej klasie podstawówki, by wypisać wszystkie znane wyrazy pisane przez samo "h", Synek napisał: cherbata, chuśtawka, chak, cherbatnik itd. jest sztandarowym przykładem dysortografii.

Poszukując blisko 6 lat temu szkoły, która odważyłaby się przyjąć moje dziecko, zdesperowana, u kresu mojej wędrówki od szkoły do szkoły, trafiłam do niepublicznego liceum akademickiego oo. jezuitów.
Nie powiem, że było idealnie od początku do końca. Cokolwiek chciałabym powiedzieć, lub przemilczeć, Synek był przecież niezwykle trudnym dzieckiem.
Na miesiąc przed maturą podpisywałam tzw. zagrożenie  z przedmiotów maturalnych (język polski i angielski). Podpisywanie zagrożenia to nic innego, jak przyjęcie do wiadomości, że dziecku grozi ocena niedostateczna z danego przedmiotu i w związku z tym niedopuszczenie do matury. Wszystko odbyło się jednak w atmosferze spokoju i poszanowania.
Synek otrzymał na koniec roku szkolnego pozytywne oceny z zagrożonych przedmiotów, natomiast maturę z obydwóch zdał wysoko - w przeliczeniu na oceny pomiędzy 4 a 5. (Dostał się na UJ na studia, więc chyba musiał dobrze zdać).

Natomiast szkoła niepubliczna jawi nam się spokojem i akceptacją trudnej inności naszego dziecka.

Na marginesie:
Długo po maturze Synek przyznał nam się, że od jednego z nauczycieli - jezuity dostał po prosu w pysk za tak zwane fikanie podczas lekcji. Z relacji Synka wynika, że najpierw było ostrzeżenie (jak przy użyciu broni przez funkcjonariuszy mundurowych) i dopiero strzał. Synek wspomina to z pokorą. Ja podchodzę do tego z wdzięcznością.

Nagle, w szkole niepublicznej, przestaliśmy być traktowani jak rodzina dysfunkcyjna, czy patologiczna. Dostrzeżono życiową pasję naszego dziecka i na tym budowano jego wizerunek. Przede wszystkim naszemu dziecku pozwolono uwierzyć w swoją wartość, której miarą nie są li tylko cenzurki szkolne. Synek w szkole oo. jezuitów otrzymał warunki do poprawnego wzrastania w najlepszych warunkach i najwyższych wartościach, gdzie liczy się człowiek i jego godność, jako odbicie wizerunku i godności Boga.

Sporą cenę zapłaciło nasze dziecko za te idealne warunki dojrzewania i wcześniejsze "błędy" nieumiejętności wtłoczenia się na tory jednostajności i bylejakości - Synek samodzielnie i to fizycznie pracował na opłacenie czesnego w tej niepublicznej szkole.
Fizyczna praca dla adehadowca jest najlepszą formą wychowania, po jaką mogą sięgnąć rodzice.

Nie zastanawialiśmy się nad wyborem szkoły, gdy nasza Duża Mała Córeczka kończyła pierwszy etap nauki. Oczywiście niepubliczna.
Zwłaszcza, że mam przekrój szkół gimnazjalnych podczas organizowanych przez nas imprez integracyjnych w Stanicy.
Szkoły niepubliczne uprawiają Szkolnictwo. Szkoły publiczne - tylko szkolnictwo.

P.S.
Nie było to moim celem, więc nie będę przepraszała, jeśli uraziłam kogo szlachetnego pracującego w szkolnictwie publicznym.
Mnie nigdy nie przeproszono za błędy popełniane w czasie edukacji mojego syna w szkołach publicznych.
Jeśli kto nie otarł się o problem ADHD na przykładzie własnego dziecka, niech więc powstrzyma się od bezsensownych komentarzy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz