MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 31 stycznia 2013

Dzień Pamięci o Ofiarach Holokaustu

Szkoda, że ludzie tak szybko zapominają. Szkoda, że wydarzenia wcześniejsze, dzieje pokoleń, które przeszły nie są dla potomnych wystarczającą i dostateczną nauką i przestrogą przed tym, by nie popełniać tych samych błędów. Szkoda, że równie szybko jak o rzeczach przykrych, zapomina się o pięknych kartach historii. O ile święta i dni pamięci o wzniosłych wydarzeniach są ozdobą kalendarza, o tyle drażniące niepokojem są w przypadku czczenia pamięci o tragicznych losach wcześniejszych pokoleń. Ta pamięć powinna być kultywowana na każdym kroku. Wcale nie dla zadręczania narodów ciągłym przypominaniem tragedii, a właśnie dla ustrzeżenia przed powtórką.
W styczniu, który w tym roku mija ślizgając się na topniejącym śniegu, obchodzi się rocznicę wyzwolenia wielu miast i miejscowości Małopolski spod okupacji hitlerowskiej. Już dzisiaj mało jest żyjących świadków tamtych wydarzeń. Choć jeszcze kilka lat temu, kiedy oglądaliśmy zniszczenia, jakich dokonał żywioł - powalony most kolejowy na Popradzie pomiędzy Starym a Nowym Sączem, kupie żelastwa przyglądała się również staruszka, która nadbiegła widocznie z pobliskiego gospodarstwa, bo w podomce narzuconej na codzienne ubrania. Widać bardzo się chciała podzielić z kimś bogactwem i doświadczeniem swojego życia, a że byliśmy tylko my w pobliżu, nam przekazała tę opowieść, jak testament. My, w wieku, w którym umie się już słychać pokolenia staruszków, staliśmy oczarowani, zapamiętując każde słowo, każdy szczegół pięknego bajania. Bo ostatnio ten most poległ w 45 roku. Przy okazji poznaliśmy wojenne dzieje rodziny i sąsiadów staruszki, ruchy wojsk w 1945 roku na linii frontu i wiele innych ciekawostek i faktów.

Dzień 27 stycznia, dzień wyzwolenia KL Auschwitz, kilka lat temu ustanowiono Dniem Pamięci o Ofiarach Holokaustu. Wspominał o tym  w niedzielę 27 stycznia papież Benedykt XVI, wspominano w programach informacyjnych. Niektóre ze stacji telewizyjnych przygotowały wzruszający materiał filmowy.  Dzień później, wieczorem, kiedy miasto spało przykryte śnieżną pierzyną i samochód mknący ulicą nie robił hałasu, jakimś zrządzeniem losu znalazłam się obok obozu Auschwitz. Zawsze kiedy tam jestem mam wrażenie, że i czas, i przestrzeń mają inny wymiar niż w świecie, w którym żyję, poruszam się, bywam. Powietrze tam jest gęste od pamięci. Wyposażone w niebywałą wyrazistość - patrzący przenika czas na wskroś. Może skumulowane są w tym miejscu dusze wszystkich pomordowanych, wszystkich, którzy  zostali złożeni w ofierze Całopalenia, każdej narodowości i wyznania, przede wszystkim Starszych Braci w wierze i to one tworzą taką atmosferę tego miejsca, które wyróżnia się spośród innych miejsc.

Nie można o tym pamiętać tylko 27 stycznia.

wtorek, 29 stycznia 2013

Pajacyk

Obie wnuczki rzuciły się w moje ramiona. Mniejszy Brat wyszedł do przedpokoju, ale prędko wrócił do klocków rozłożonych na dywanie w dużym pokoju i kiedy stwierdził, że nadeszła pora, kiedy babcia będzie się chciała z nim przywitać, zasłonił całą twarz obiema dłońmi i powtarzał: - Było temu, było. Co znaczyło ni mniej, ni więcej: już mnie kiedyś całowałaś, więc nawet nie próbuj. Jak mówię, że dwie dłonie zasłoniły całą twarz Mniejszego Brata, to zasłoniły. Mniejszy Brat jest z plemienia długopalczastych. Od urodzenia zdaje się, że wszystkie palce u jego rąk i nóg są za długie co najmniej o jeden segment. W komplecie do długich paluszków dostał też olbrzymi język, który nie mieści się w jego buzi, przez co nauka mówienia przebiega wyjątkowo śmiesznie.
Spałam z Maleńką Wnuczką w jej dziecinnym łóżeczku. Choć jestem bardzo niskiego wzrostu, łóżeczko Maleńkiej Wnuczki jest i tak zbyt krótkie. Troszkę się poskładałam, jak niegdyś Pluto do walizki podczas pamiętnej podróży pociągiem z Myszką Miki do Connecticut, kiedy to wściekły i węszący podstęp konduktor ścigał ich przez całą drogę, aż w końcu wyrzucił na stacji. Całą noc miałam wrażenie, że piszę scenariusz do nowej kreskówki Disneya...
Rano dostałam poważne zadanie, by przebrać Łaskawej pieluchę. Kiedy pochylałam się nad nią położoną na łóżku w dużym pokoju i walczyłam z wijącym się bobasem, Maleńka Wnuczka stwierdziła, że jeszcze nie była u mnie na barana i natychmiast wskoczyła na moje plecy. Zanim zdążyłam w jakikolwiek sposób zareagować, Mniejszy Brat błyskawicznie znalazł się również na moich plecach i Mała Duża Córeczka musiała ratować mnie z opresji w jakiej się znalazłam.
Od wczorajszego wieczoru, wysłuchałam niezliczone opowieści o "niektórych ludziach", bo to obecnie ulubiony temat Maleńkiej Wnuczki. Budowałam domy, ulice, garaże i zamki z klocków drewnianych i plastikowych. Ułożyłam wiele puzzli i klocków. Niesamowite, jak dzieci uparcie i bez wytchnienia wprawiają się w rzeczy i sprawy, które je pasjonują. Mniejszy Brat uwielbia wszelkie układanki i całymi dniami układa je tam i z powrotem, tam i z powrotem. Gdyby tak człowiek w procesie dorastania nie nabył tak wielkiego lenistwa jakim legitymuje się dorosły i nie pozbył się wspaniałych cech największego i niezmordowanego odkrywcy, jakim jest każde małe dziecko, żylibyśmy w zupełnie innej rzeczywistości, gdyż tę, jak wiadomo, tworzą ludzie.
Po porannych rundach "na barana" trójki moich wnucząt okazało się, że moje plecy nie chcą się wyprostować. Stwierdziłam, że koniec z zabawą, bo kręgosłup już nadaje się na oddział rehabilitacji. Potem zaczęła się zabawa w samoloty. Zdawało się, że leżąc na ziemi nie nadwyrężę żadnej części ciała. Myliłam się. Wysiadły mi uda. Potem już nawet siedzenie na ziemi i układanie klocków sprawiło, że kolana nie chciały mi się rozprostować. A tu Maleńka Wnuczka wymyśliła, że będziemy robić "pajacyki".
- O nie! - Zaprotestowałam. - Jestem babcią. Rozumiesz? Wiesz, co to znaczy: babcia? - Pytałam. - Babcia to znaczy, że siedzi się w bujanym fotelu i czyta dzieciom książeczki, albo robi swetry i szale na drutach. Można też robić sok malinowy, albo ciasto z jabłkami. Ale na pewno nie robi się pajacyków, jak się jest babcią.


niedziela, 27 stycznia 2013

Róbmy swoje

Może nie tak dawno temu pewna kobieta bardzo obchodziła się ze swoim przywiązaniem do rodziny. Manifestowała to na każdym kroku przyklejając transparenty z hasłami: rodzina jest najważniejsza. Manifestacje tego typu zawsze zapalają czerwoną lampkę w mojej głowie. Od razu podejrzewam, że coś niedobrego musi się dziać, skoro człowiek rozgłasza tak oczywistą oczywistość. Też wszelkie zapewnienia par małżeńskich z jako takim stażem, krótko mówiąc - niemłodych, w których jedno lub oboje całemu światu z wielkim entuzjazmem głoszą, jakiego to mają cudownego współmałżonka lub też publicznie, choćby tylko w niezbyt licznym gronie obcych osób, zapewniają o swojej wielkiej, dozgonnej miłości, jest moim zdaniem głęboko podejrzane.
Pewna kobieta, dla której rodzina była najważniejsza skazała się na samotne macierzyństwo a swoje dziecko na życie w niepełnej rodzinie, bo najwspanialsza nawet rodzina matki nie jest w stanie zapewnić dziecku tej jednej ważnej, niezastąpionej i niepowtarzalnej osoby, jaką jest ojciec.
A i niejedno małżeństwo gruchające do siebie i o sobie całemu światu jak dwa gołąbki, rozpadło się unieszczęśliwiając przy okazji sporo ludzi ze swojego otoczenia, którzy na wieść o tym mogli tylko powiedzieć:
- No to jak doczekaliśmy dni, w których tak wspaniałe małżeństwo nie przetrwało próby czasu i trudu, to co mamy robić my, których miłość wzajemna wyglądała na tle tamtej miłości szaro i nieciekawie?

Nie gadać, tylko robić swoje.

sobota, 26 stycznia 2013

Zniewoleni wolnością

Do hinduskiego mędrca zwrócono się z prośbą o udzielenie wyczerpującej odpowiedzi na temat wolności. Czym jest i czy jest nieograniczona. Ten zapytał rozmówcę, czy potrafi stanąć na jednej nodze.
- Potrafię - odpowiedział.
- A na której potrafisz?
- Na obu.
- To stań, na której chcesz.
Stanął na prawej i czekał na dalsze instrukcje.
Mędrzec przyglądając mu się, zapytał:
- A teraz możesz podnieść drugą nogę?
- No, ale nie da się, bo przecież się przewrócę.
- Tak właśnie jest z wolnością - powiedział wtedy mędrzec - każda podjęta decyzja powoduje, że musisz ponosić jej konsekwencje i następne kroki są zdeterminowane pierwszą decyzją. Wolność więc kończy się po podjęciu tej pierwszej decyzji.

W 1989 roku, w roku przemian politycznych w naszym kraju, najbardziej zachłysnęliśmy się wolnym rynkiem. Po latach pustych półek sklepowych, podstawowych produktów spożywczych skrzętnie wydzielanych na kartki według niemal głodowych racji, braku dosłownie wszystkiego, mnie osobiście - matkę dwójki małych dzieci - uderzyło, że dosłownie na każdym zakręcie i w okolicach zamkniętych popołudniami sklepów, ustawiali się ludzie sprzedający z kartonu postawionego na chodnikowych płytkach banany, owoce kiwi, pomarańcze, cytryny; dalej kawę itp. W całym dotychczasowym życiu banany jadłam może dwa, trzy razy. Cytrusy "rzucali" tylko na święta. Moje pokolenie i starsze pamięta informacje w dzienniku telewizyjnym, że z komunistycznej Kuby wypłynął statek z cytrusami. Potem, że jest już w porcie w Gdańsku i czeka na rozładunek... Zdarzały się lata, że prezenter dziennika telewizyjnego tragicznym głosem informował, że statek z kubańskimi cytrusami nie dotrze do naszego portu na czas.
Tak. Banany i cytrusy oraz całkiem nieznane owoce kiwi sprzedawane wprost z ulicy, to najpierwszy znak uwolnionego rynku. Szybko rozkwitł handel bazarowy. I najradośniejsze było to, że komuś się chciało sprzedawać w sobotnie popołudnie i w niedzielę. Dotąd w okolicach opustoszałego maślanego rynku w sobotnio-niedzielnym czasie można było kupić lody w znajdującej się nieopodal lodziarni. Tzw. "niedziela handlowa" funkcjonowała tylko w przedświątecznym czasie (jedna przed każdymi świętami, czyli raptem dwie w roku) i mówiło się, że "komuniści robią to w celu odciągnięcia ludzi od kościoła".
Skoro handel bazarowy przynosił sprzedającym takie kokosy, a przynosił, bo przecież wszyscy korzystali z wolności jaką była możliwość handlu w niedzielę, szybko właściciele małych sklepików, które rozmnożyły się jak grzyby po deszczu, otwierali na oścież drzwi swoich grajdołków, w których można było kupić wszystko. W zadziwiający sposób wraz z uwolnieniem rynku półki sklepowe zapełniły się niemal natychmiast. Niektóre z nich, głównie te z alkoholem, miały szyld: sklep całodobowy. Po małych rodzimych sklepikach przyszedł czas na hipermarkety sieciowe, które, otwarte przez cały tydzień, rozbestwiły nasze pojmowanie wolności w sferze możliwości robienia zakupów w porze i czasie na każde życzenie. Najdłużej trzymały się dawne sklepy państwowe. One ostatnie uległy przemianom i wymogom wolnego rynku.

Wprawdzie nie toczy się obecnie w mediach debata na temat handlu w niedzielę i związanego z tym zniewoleniem dwóch grup ludzi: zmuszanych do pracy i kuszonych do robienia zakupów, ale rozmowy na temat wolności są jak najbardziej zawsze na czasie.

Niech nikt nie mówi, że handel w niedzielę, nam Polakom urodzonym i wychowanym w poprzednim ustroju, nie jawił się wolnością.
A teraz, jak stanąć na drugiej nodze?




piątek, 25 stycznia 2013

Ocean możliwości

Był moment w ciągu dzisiejszego dnia, kiedy uradowało mnie wielkie odkrycie nowej umiejętności zdobytej podczas samodzielnego kursu grafika www, o której myślałam, że sama jej nie nabędę, że będę musiała zwrócić się do kogoś z prośbą o wyjaśnienie, nauczenie. Podczas przygotowywania kolacji podśpiewywałam nawet coś o przełomie, który nastąpił, bo faktycznie miałam wrażenie, że to bardziej niż milowy krok w nauce i ujarzmianiu programu. Zrobiłam szereg przykładowych prac, aby umiejętność utrwalić poprzez powtarzanie czynności. I byłam taka z siebie dumna! O, jak bardzo byłam dumna...
Aż mnie ta duma doprowadziła z powrotem do punktu, w którym zdaje mi się wiedzieć, że nic nie wiem.
Ale to chyba dobrze?

czwartek, 24 stycznia 2013

Wspaniałość słońca

Ogrom bólu rozgościł się we mnie i kazał mi spędzić sporą część dnia w łóżku. Na szczęście sen pozwolił uciec w nieczucie, ale mam wrażenie, że za każdym razem, kiedy przebudzałam się z tego płytkiego snu, ból był odczuwalny bardziej i więcej. Nawet kilka promieni słońca, które liznęły świat za oknem po raz pierwszy od bardzo długiego czasu nie spowodowały we mnie spodziewanej radości. Nie można się uśmiechnąć kiedy ból zaanektował ciało.
Tęsknię za światłem. Gruba warstwa chmur, która zalega pod moim niebem nie pozwala się przebić światłu od wielu dni. Mam wrażenie, że od zawsze. A jeszcze niedawno rozważałam ze znajomymi ewentualność spędzenia 4 miesięcy nocy polarnej w północnej Norwegii. Nawet nie wiem, czy aż tyle trwa tam noc polarna, gdybym była, doświadczyłabym i byłabym bogatsza o tę wiedzę. Tylko fajnie jest rozważać i zakładać sobie taką hipotezę, kiedy siedzi się w gronie bliskich i znajomych w ciepłym pokoju własnego domu, który w dodatku jest roziskrzony promieniami słońca prześlizgującymi się po sprzętach, meblach, ludziach. A czym innym byłoby spędzenie czterech miesięcy podczas nieprzerwanej nocy, w obcym miejscu, z dala od ludzi. Najpierw myślałam, że komputer i książki pozwoliłyby czasowi szybko minąć. Dziś, po kilku dniach bez słońca wiem, że nieprzerwany brak światła miałby tragiczne dla mnie skutki.
Ból nie jest zbyt ostry. Wwierca się jednostajnością i ciągłością. Czasem mocniej zaboli, rozleje się strumieniem i mam wrażenie, że sparaliżuje na ułamek sekundy pół ciała. Nieustanie pulsuje, jakby mówił: jestem.
A ja nie wiem, czy wirus albo bakteria są jego przyczyną, czy przypadkiem nie jest on echem bólu, jakiego doznałam na duchu czytając kolejną książkę Khaleda Hosseiniego "Tysiąc wspaniałych słońc". Być może przejęłam na siebie ból, jaki był udziałem życia głównych bohaterek książki - dwóch afgańskich kobiet, których los opisał Hosseini na tle współczesnej historii Afganistanu. Współczesnej!
Afganistan targany wojnami i niekończącymi się najazdami agresorów (łącznie z tymi wewnętrznymi, wyrosłymi w czasie trwających okupacji i wojen), którzy wiedzą lepiej, jak powinni żyć Afgańczycy i jak ich uszczęśliwić, jest krajem w którym pomimo wszystkich doznanych okrucieństw, bólu, niezmierzonych tragedii i oceanu nieszczęścia, ludzie do dziś za poetą powtarzają:

"Nikt nie policzy księżyców, co lśnią na jego dachach ani tysiąca wspaniałych słońc, co kryją się za jego murami".

środa, 23 stycznia 2013

Dobre chwile

Im grubszą warstwą śniegu pokrywa się powierzchnia ziemi, tym bardziej tęsknię za latem i wszystkim, co z nim jest związane. Wczorajsza wyprawa w góry zaostrzyła apetyt. Tylko, czy wyjście na Obidzę jest dzisiaj wyprawą w góry? Śnieg sypał jak w baśni o dziewczynce z zapałkami. Trochę mroziło. Powietrze miało wielką wilgotność, więc mróz się potęgował i gdy tylko ściągałam rękawiczki, by zrobić zdjęcie, wbijał się w skórę dłoni kłującymi igłami i siekł do bólu. Wszystkie widoki zasłoniła gruba kurtyna gęsto spadających z nieba płatków śniegu. Były olbrzymie i w takiej ilości, że gdyby rozhulał je wiatr, trzeba by było powiedzieć, że to zamieć śnieżna. Wiedziałyśmy, że gdzieś w głębi śnieżycy, najpierw powyżej nas, potem poniżej są pasma górskie, które tak dobrze znamy. Z wielkim zdziwieniem oglądałyśmy "drewniany strumyk", który gdy przeciekł, zarosły naokół lodowe stalagmity i stalaktyty, bo przecież nie były to zwykłe sople.
Błogosławione chwile z bliskim człowiekiem. Nieustanna paplanina i wybuchy śmiechu, które tłumił padający śnieg. To najcenniejsze z całej tęsknoty, która mnie oplata. W tym gęstym śniegu czułam się dobrze, może nawet lepiej niż na otwartej niczym nieograniczonej przestrzeni. Nieprzeźroczystość powietrza otuliła mnie i czułam się bezpiecznie.
Daleko od domu zorientowałam się, że nie założyłam opasek na kolana. Od lat się bez nich nie ruszam na górskie wycieczki. Ogarnęła mnie panika. Gotowa byłam zrezygnować, ale nakazałam sobie myśleć racjonalnie i nie zachowywać tak jakbym była uzależniona od tych opasek. Więc nowe buty spisały się na medal. Chyba pierwsze w moim życiu specjalistyczne buty, dedykowane do łażenia po górach odciążyły kolana i zmusiły nogi do prawidłowej pracy odpowiednich partii mięśni. Dlatego dzisiaj to bolące łydki, a nie kolana nie pozwoliły mi schodzić po schodach.
Herbata w bacówce pachniała malinami choć była zwykłą herbatą ekspresową. Na obiad nie pora, więc chyba pierwszy raz w życiu nie jadłyśmy obiadu w bacówce.Wszystkie ławki po drodze, ta przy "drewnianym strumyku" i inne oraz te przed bacówką stoją zasypane grubą czapą śniegu. Aż prosiły, by na nich usiąść, nam jednak brakło fantazji.
Im większa czapa śniegu na dachach i innych powierzchniach, im grubsza warstwa śniegu na ziemi, im bardziej temperatura spada w dół, tym bardziej tęsknię do lata i wszystkiego tego, co niesie.
Lubię te moje tęsknoty.



Sople przy "drewnianym strumyku"


Przed bacówką na Obidzy
W drodze, Beskid Sądecki

wtorek, 22 stycznia 2013

Zegar dziadka

To nie jest zegar Mojego Dziadka. To jest zegar dziadka moich dzieci. Dziadkowie dostali zegar od swoich dzieci, na którąś rocznicę ślubu. Zegar jest z rodzaju tych, o których mówią - szafkowe. Kiedy zegar był w kwiecie wieku pięknie bił co pół godziny. Tylko dziadek nakręcał go specjalnym kluczem, nic więc dziwnego, że kiedy dziadek się rozchorował i zegarowi zaczęło coś dolegać. Naprawiał go naprawiacz zegarów, tak jak dziadka usiłowali naprawić naprawiacze ludzi. Niestety dziadek był bardzo chory i nie miały kiedy spełnić się obawy Małej Dużej Córeczki z wczesnego dzieciństwa, co będzie z dziadkiem, kiedy będzie stary, czy go wyrzucimy, jak stare zabawki. Dziadek odszedł w sile wieku, osierocając całkiem małe wnuczęta. Po śmierci dziadka zegar przestał chodzić. Babcia powiedziała, że przekręciła sprężynę, bo nie miała takiego jak dziadek wyczucia w nakręcaniu zegara.
- Napraw go syneczku i weź go sobie, będziesz miał pamiątkę po tacie - powiedziała do Mężczyzny, Który Kiedyś Był Chłopcem.
Naprawiony zegar wpłynął na stworzenie wspaniałej atmosfery w naszym domu. Wahadło, kiedy się nań patrzyło, uspokajało swoim jednostajnym ruchem, a tykanie zegara wtórowało mu w tym rytmie delikatności i spokoju. Zaś bicie zegara było kwintesencją wszystkiego. Melodyjne, z niewypowiedzianą głębią, potęgowało poczucie szczęśliwie upływającego czasu. Uwielbiałam gadanie zegara dziadka, szept tykania i pieśni gongu odmierzające godziny. Przyzwyczailiśmy się do niego jak do domownika, przy czym ten zawsze miał coś do powiedzenia.
Nagle w domu zrobiło się cicho. Zegar zamilkł i pomimo, że Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem zanosił go do naprawiacza zegarów, ten nie był w staniu już nic zrobić dla zegara dziadka. Pomimo niemożności odmierzania czasu, zegar pozostał na swoim miejscu. Zamienił się w coś na kształt obrazu, czy rzeźby. Klucz, starym zwyczajem, jak to dziadek przyzwyczaił i zegar, i ludzi, spoczywa na szafce zegara. I tak trwa to już lata całe, znacznie dłużej, niż czas, w którym zegar chodził, gadał i bił.

Dzisiaj, w Dzień Dziadka, wcale nie naszego, tylko dziadka naszych dzieci, kiedy z Mężczyzną, Który Kiedyś Był Chłopcem siedzieliśmy w naszym dużym pokoju, który jednocześnie jest salonem i sypialnią, zegar nagle zaczął tykać, a wahadło huśtać się rytmicznie.
Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem pomyślał, że może Synkowi przyszło do głowy, by nakręcić zegar dziadka, może z sentymentu, przez wzgląd na pamięć i ten wyjątkowy dzień. Stanął na krześle i sięgnął po klucz na górną półkę szafki zegara. Okazało się, że klucz jest zakurzony, nieruszany.

W Dzień Dziadka stary zegar dziadka zaczął chodzić pomimo tego, że nikt go nie nakręcił.

poniedziałek, 21 stycznia 2013

Dzień Babci

Moja Babcia miała na imię Rozalia.
Miała dwanaścioro wnucząt. Ja byłam siódma z kolei. Skóra zewnętrznych powierzchni dłoni Mojej Babci była gładka i przezroczysta jak pergamin. Trzymałam jej dłoń w swojej i kciukiem i palcem wskazującym naciągałam tę bieluteńką skórę, a kiedy ją puszczałam, stała najpierw nieruchomo niczym postawiony mur, by po chwili, powoli zacząć wracać na swoje miejsce. Babcia zaś opowiadała mi wtedy różne historie. Wśród nich bywały i o duchach, i o zmarłych wstających z trumny w czasie własnego pogrzebu.
Babcia zawsze miała w torebce landrynki, albo odpustowe cukierki miodowe. Nawet latem, w chłodne dni, nosiła chustkę na głowie, bo bała się, że ją zawieje. Szafa Babci wypchana była prawdziwymi kolekcjami mody: na oddzielnych wieszakach dyndały pedantycznie zawieszone skompletowane sukienki z marynarkami, bądź sweterkami, chusteczkami, apaszkami, torebkami, koralami itp.
Pamiętam wiele sytuacji z różnych okresów mojego dzieciństwa i widzę bardziej lub mniej wyraźne obrazy związane z Moją Babcią. Znajdują się w mojej głowie, ale też usytuowane są w konkretnych miejscach. Czasami sny prowadzą mnie do babcinego domu, ale tam mam zakaz wstępu. Może raz we śnie zdarzyło się, że przekroczyłam próg babcinego mieszkania. Tego pierwszego (dla mnie), na Karmelickiej. W pozostałych przypadkach stoję u drzwi i wołam: "Babciu otwórz, to ja". Zza drzwi słyszę: "Nie wolno ci tu przychodzić. Nie teraz". Wpuszcza za to kogo innego - wypraszając mu otwarcie bram nieba. Bo po każdym takim śnie, kiedy czekam i wołam pod drzwiami babcinego mieszkania, umiera ktoś bliski.
Najwspanialsza opowieść Mojej Babci o jej dzieciństwie to ta o spalonym kościele parafialnym. Wraz z kościołem spłonęły "mentryki" jak cudownie przekręcała Babcia i podczas odtwarzania ksiąg parafialnych ojciec dodał każdemu dziecku lat.
Babcia pachniała szminką. Jej twarz była delikatnie pomarszczona i kiedy się jej dotknęło własnym dziecięcym policzkiem - przy pocałunku na przykład - była milutka i mięciutka. Podobnie jak dłonie. Nieraz zostawałam pod opieką Mojej Babci podczas, gdy byłam chora i za mała, abym mogła zostać sama w domu. Grałyśmy w karty, w wojnę. Albo Babcia śpiewała mi piosenki. Pewnie robiłyśmy wiele innych rzeczy, ale te najbardziej pamiętam.
Przed I Komunią dostałam od niej różaniec i łańcuszek z medalikiem. To ona, jak wszystkie polskie babcie, pilnowała i przypominała by się modlić rano i wieczorem i chodzić do kościoła.
Kochałam Moją Babcię taką miłością, jakiej nie da się z inną porównać. Ta miłość nie zdążyła we mnie i ze mną dojrzeć. byt krótko w swoim życiu miałam Babcię.
Ja mam na imię Dorota Rozalia.
I też jestem babcią.



niedziela, 20 stycznia 2013

Poznawanie rzeczywistości

Odbyłam kolejną podróż z Tizianem Terzanim. Ta, podobnie jak poprzednia, nie była łatwa. Jakoś szczęśliwie trafiły do mnie jego książki od ostatniej i dlatego podróżowanie z nim jest podróżowaniem do początku. Ma to swoją głęboką symbolikę, przynajmniej w przypadku dwóch ostatnich jego książek, ponieważ on, dziennikarz, reportażysta, korespondent wojenny Spiegla, człowiek niewierzący wybiera się w najdalszą dal i najgłębszą głębię w poszukiwaniu Boga i wartości, sensu życia, a przede wszystkim śmierci, czerpiąc z bogatej filozofii Wschodu.
"Nic nie zdarza się przypadkiem" to zwierzenia człowieka, który poszukuje sensu swojej choroby, chce, oprócz sposobów medycyny alopatycznej zdolnej leczyć i naprawiać w człowieku jego chore części, znaleźć sposób na równowagę ducha, która - wierzy - jest w stanie bardziej od leków wpłynąć na uzdrowienie i wyleczenie. Szybko znajduje odpowiedź na to, czym różni się uzdrowienie od wyleczenia, ale nie zatrzymuje się w drodze, którą podąża. Natrafia na wiele złudnych wątków azjatyckiej medycyny niekonwencjonalnej sprytnie wykorzystywanych przez hochsztaplerów w celu wyłudzenia pieniędzy, ale też w momencie kiedy odważył się zagubić, odnalazł Drogę. Podzielił się ze mną całym bogactwem myśli wielkich filozofów opowiadających o świecie w języku hindi, czy sanskrytu. Przytoczył niezliczoną ilość przypowieści wielkich mędrców Dalekiego Wschodu. Niejednokrotnie porównywałam go z Anthonym de Mello nieraz mając wrażenie, że sprytnie wykorzystał nauki spisane w jego książkach. Choć pan Tycjan do końca twierdzi, że nie jest katolikiem Droga, którą odnajduje, nie jest czym innym, jak Bogiem.
Ponieważ książka nie należy do mnie, spisywałam na karteczkach najpotrzebniejsze dla mnie myśli i cytaty wielkich myślicieli Wschodu. Lubię te moje karteczki, które poutykane tu czy tam, wychodzą potem na światło dzienne w najbardziej pożądanym momencie. A niekiedy całkiem nieoczekiwanie zjawiają się, więc traktuję je jak los wyciągnięty na loterii i baczniej obserwuję życie i to, co się wokół dzieje.
Myśl, która dla mnie jest kwintesencją wszystkich pięknych, wartościowych, głębokich, mądrych, złotych i filozoficznych myśli zawartych w książce Tiziana Terzaniego "Nic nie zdarza się przypadkiem", jednocześnie będąca bardzo bliska całemu mojemu życiu, zawiera się w stwierdzeniu, że: "Najlepiej poznawać rzeczywistość poprzez uczucie i intuicję, a nie przez intelekt. Ten jest ograniczony". Jakże to bardzo się tyczy poszukiwania i poznawania Boga. I człowieka.



sobota, 19 stycznia 2013

Życie w niepamięci

Zuzia kołysze lalkę w swoich ramionach. Tuli ją z największą czułością. Jeśli nie patrzy na wyimaginowane dziecko, jej wzrok utkwiony jest w nieokreślonej dali. Każdemu wchodzącemu do pokoju mówi:
- Ciii! Bo mi go obudzisz.
Coraz rzadziej rozpoznaje wchodzące osoby. Chwilami zdaje się, że poznaje dziecko, które mogłoby być już dziadkiem, gdyby jego dorosłe dzieci miały swoje dzieci. Tylko, że ona zagubiła się w świecie. Zniknęły gdzieś jej dzieci, a w ich miejsce pojawiły się dorosłe osoby, do których nieraz mówi: ciociu, wujku.
Tak naprawdę to Zuzia na chrzcie dostała inne imię, ale nigdy go nie używano. Wychowała się na wsi w straszliwej biedzie. Matka została wdową, bez pracy i bez pola z siedmiorgiem malutkich dzieci. Poradziła sobie, bo tacy jak ona w każdych warunkach przetrwają. Dobrzy ludzie wciąż pomagali, choć Łemkini nie było łatwo w tamtych czasach wśród Polaków na ziemi Beskidu Niskiego. Akcja Wisła jakoś ją ominęła. Zuzia szybko wyszła za mąż. Też nie miała zawodu, ale po swojej matce odziedziczyła talent dosłownie do wszystkiego. Jak to mówią, robota w rękach jej się paliła. Zdolna była jucha. Potrafiła szyć, haftować, dekorować, pięknie śpiewać. Po matce, mówili ludzie, odziedziczyła talent. Matka jako nieprofesjonalna artystka ludowa wystawiała swoje prace po galeriach sztuki w mieście. Nie, nie sama. Przyjeżdżali do niej z województwa i prosili, żeby dała cośkolwiek ze swojego dorobku, który rozwieszony pod powałą w biednej góralskiej chałupie cieszył oczy matki i odwiedzających ją gości. A przychodzili do niej ludzie, bo umiała zioła warzyć na wszystko. Wołali na nią Duminka. Jej wnuki nie wiedzą dlaczego. Matka ze słomy, z kolorowych papierków, ze wszystkiego, co jej w ręce wpadło, robiła cudności. Ci z województwa to nawet panią redaktor z radia przysłali. Przyjechała z mikrofonami wielkimi jak pałki sitowia albo i nawet większymi i nagrywała z matką program.
Takich cudenek jak matka, Zuzia robić nie potrafiła, ale i tak ją ludzie podziwiali za talent. Gdyby np. szyjąc ręcznie poszła w zawody z krawcową szyjącą na maszynie, jej praca prędzej dobiegłaby końca, a szew nie ustępowałby maszynowemu równością, a tylko znacznie delikatniejszy byłby, nie wrzynałby się tak głęboko w materiał i nie ranił sukna.
Kiedy Zuzia urodziła szóste dziecko postanowili z mężem przenieść się do miasta. Mąż był kolejarzem, to i do pracy miał bliżej, a Zuzi życie w mieście jawiło się łatwiejszym. Czego się Zuzia nie imała, by zarobić na życie? Wiedziała, co to ciężka praca, oj wiedziała. Ale miała lekką rękę do wydawania pieniędzy. Nie umiała też uszanować owoców swojej pracy. Zuzia miała specyficzny pogląd na opiekę nad dziećmi. Potrafiła na przykład wyjechać z mężem na tydzień na wesele, gdzieś w Polskę i zostawić całkiem małe dzieci w domu bez opieki. Nigdy nie przytrafiło się żadne nieszczęście, ani wielka krzywda żadnemu dziecku. Ale dziś dzieci mają pustkę w sercach; zbyt wiele razy były pozostawiane same sobie.
Do domu opieki poszli razem z mężem. Już oboje byli nieporadni, naznaczeni chorobami. Mąż umarł niebawem. Zuzia jeszcze rozumiała, że wzięli go do szpitala. I, choć była na pogrzebie, myślała, że tak go dobrze leczą, bo długo. Potem myślała, że "baby" go uwiodły i dlatego do niej nie wraca. A przecież córka mówiła, żeby wzięła ze sobą piękne suknie, bo będą chodzili na bale. A może tylko Zuzia tak zrozumiała i tak sobie wyobrażała wyjazd z domu? W każdym razie dziś Zuzia nie ma już świadomości, że kiedyś była mężatką. Nie wiadomo też, czy lalka, którą tuli i kołysze w ramionach jest odzwierciedleniem czasu jej wczesnego macierzyństwa, czy raczej początków dzieciństwa. Myślę, że gdyby dzieci Zuzi patrzyły i widziały z jaką delikatnością pieści lalkę, być może znalazłszy się w rytmie kołysanych ramion i poszumie nuconej kołysanki, byłyby w stanie wziąć dla siebie to, czego nie dostały w dzieciństwie.
Jeżeli Zuzia odziedziczyła po matce serce jak dzwon, to czeka ją jeszcze około dwóch dziesiątek lat życia zagubionego w świecie niepamięci.


piątek, 18 stycznia 2013

Pościel łóżko

Chciałabym byś dawał mi tę miękkość, która kryje się w śnieżnej bieli. Otul mnie pierzastą miękkością, ogarnij i opleć, bym nie musiała patrzeć na świat, który czasami zdaje się piękniejszym niż jest w rzeczywistości, bo jego piękno bywa wtedy bolesne. Zmięte, zwinięte prześcieradło niech będzie wystarczającym lądem, by wyznaczyć na nim wyspę odgradzającą nas śnieżnym oceanem od reszty świata. Nie naciągaj go i nie prostuj, wszak powierzchnia lądu nigdy nie jest wymaglowana, a zawsze pofałdowana i pełna nierówności. Będziemy mogli poznawać ten nowy ląd wychodząc zza fałd, zakładek i zmarszczek. Kołdra niech będzie nieboskłonem, pod którym jasno i wyraźnie bije twoje serce - jak słońce na prawdziwym niebie. Kiedy dzień się zawinie pomiędzy pielesze, ja z moim sercem zaświecę pod kołdrzanym niebem, bo moje bić może tylko w rytm bicia twojego serca i napełniać się jego blaskiem. Pokój jak ocean szumiał będzie ciszą. Tylko nasze oddechy będą się wyraźnie odcinały od rzeczywistości i spokojnym tchnieniem wieczności zamkniętej w chwili, będą napełniały nasz świat nadzieją na to, że nigdy nie przeminie. Że zawsze będziesz mnie oplatał swoją miękkością na śnieżnej bieli pomiętej pościeli, a twoje usta nigdy nie zaspokoją się ani milczeniem, ani szeptem, słowem żadnym wypowiedzianym ochryple ustami nienawykłymi do mówienia. Te będą błądziły w poszukiwaniu ust moich, aż spełni się sen tamtej nocy kiedy ja byłam, a ty zaledwie się stałeś. Nie wierzysz w świat pomiędzy kołdrą a prześcieradłem? On jest. I jest częścią tego wielkiego pięknego świata, z prawdziwą wyspą i oceanem, pofałdowaną ziemią i niebem, z wędrującym słońcem i księżycem, jak twoja ręka jest częścią ciebie, jak ty jesteś częścią mnie. W wielkim świecie są gwiazdy, ale te w naszym maleńkim nie są nam do niczego potrzebne. Kiedy zechcemy, wyjrzymy przez okno, wszak niebo się od nich roi. Będziemy nawet mogli pójść na szczyt góry Drogą Mleczną. Jeśli nam przyjdzie ochota.
Tylko mnie opleć, ogarnij, otul pierzastą miękkością.




czwartek, 17 stycznia 2013

Dopieszczony pacjent

Na drzwiach gabinetu neurologa dziecięcego wisi tabliczka z informacją, że długość przyjęcia zależy od indywidualnego przypadku danego pacjenta i dlatego nie należy się denerwować, ani też robić uwag. Jeden pacjent był dzisiaj w gabinecie 2,5 godziny. Zanim za nami zamknęły się drzwi, musiałyśmy z Dużą Małą Dziewczynką odczekać w poczekalni ponad 3 godziny. Nasz czas trwał godzinę i kwadrans, choć wyraźnie widać było, że pani doktor już się spieszy, gdyż dawno minął limit wyznaczony godzinami przyjęć, a po nas było jeszcze dwóch pacjentów.
Pani doktor ma w zwyczaju mówić, że musi każdego pacjenta dopieścić. Faktycznie podchodzi holistycznie do zagadnienia, jakim jest chory człowiek, a nie tylko do wybranego problemu, jak większość lekarzy specjalistów. Przy czym nie byłyśmy w szpitalu w Leśnej Górze, a w Krakowskim Szpitalu Specjalistycznym im. Jana Pawła II. Cała wyprawa, od momentu wyjścia z domu, do powrotu trwała 10 godzin. I pomimo wspaniałych warunków panujących w poradni, począwszy od lokalowych, na komforcie psychicznym kończąc, pomimo tego, że poczułyśmy się naprawdę obie dopieszczone - matka i dziecko - te 10 godzin, to zmarnowany czas. Ponieważ wyszłyśmy od lekarza ze skierowaniem na oddział, do diagnostyki klinicznej, bo w warunkach ambulatoryjnych i tak niewiele można zrobić.
A skierowanie na oddział mam od kilku tygodni, tylko, jak mi powiedziano w innym szpitalu specjalistycznym, skutecznie mnie odstraszając od użycia bumagi, skierowanie nie napisane przez neurologa, to jakby kowal do okulisty kierował...

No to zmarnowany ten czas, czy nie???

środa, 16 stycznia 2013

Kurs grafika www

Przeglądając dzisiaj strony internetowe znalazłam rewelacyjne ogłoszenie. Jakby czekało na mnie. Instytucja, jakich namnożyło się na rynku, pomagająca "zagospodarować" fundusze europejskie ogłosiła nabór na kursy grafiki komputerowej. Kursy oczywiście realizowane z programu zatytułowanego "kapitał ludzki", bo tylko ten program na dzień dzisiejszy dysponuje największymi, o ile nie jedynymi pieniędzmi z funduszów unijnych z lat 2007-2012. No, super! - Pomyślałam. Szybko zaczęłam więc czytać wszystkie informacje. Wszak od kilku tygodni samodzielnie opanowuję jeden z programów graficznych, ale zauważyłam, że łatwiej by mi było, gdybym pobierała żywe lekcje zamiast tych z samouczka, jaki znalazłam do obsługi programu. Nie powiem, wzięłam się ambitnie za moje samokształcenie, bo zawsze chciałam posiadać taką umiejętność, ale któregoś dnia, po wielu godzinach spędzonych przy komputerze, wypatrywania oczu, wytężania mózgownicy i powtarzania wybranych operacji, by opanować jakąś umiejętność, pochwaliłam się Dużej Małej Dziewczynce wynikiem  pracy. Na co dziewczę rzekło:
- Ja też tak potrafię, ale na murze.
- A co to jest mur? - zapytałam mając w głowie raczej skrót programu graficznego MUR, z nadzieją, że być może jest łatwiejszy do przyswojenia od tego, który rozpracowuję.
Duża Mała Dziewczynka i Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem wybuchnęli śmiechem. Bo Duża Mała Dziewczynka pobiera właśnie w szkole, realizując projekt gimnazjalny, lekcje muralu, więc mur był murem, a nie MUR-em...
Zafascynowałam się propozycją instytucji "zagospodarowującej" fundusze europejskie, bo proponuje certyfikowane warsztaty i pozyskanie umiejętności w aż trzech programach graficznych. 90% kosztów kursu pokrywa projekt, zaś uczestnik tylko 10%. I ten koszt uczestnika nie jest tragicznie duży, by wynosi niespełna 450 zł od osoby, przy czym organizator zastrzega sobie, że 96 godzinny kurs odbędzie się przy minimum 10 uczestnikach.
Już miałam aplikować zgłoszenie, ale zapytałam o radę, sama co nieco przemyślałam. Przede wszystkim policzyłam. Każdy może policzyć. Godzina kursu kosztować będzie ponad 460 zł. Obiad (ale tylko raz w tygodniu) i kawa dla uczestników oraz wynajęcie sali, to koszty organizacyjne. Rozumiem, że firma realizująca kurs ma własne komputery, bo organizator zapewnia, że:


  • Szkolenia realizowane będą nowoczesnymi metodami przy udziale wysoko wykwalifikowanych trenerów, przy wykorzystaniu narzędzi multimedialnych i programów komputerowych 

No i:
  • Celem projektu jest przygotowanie do pracy w zawodzie grafika komputerowego i nie tylko. Po szkoleniu każdy powinien być w stanie projektować banery reklamowe na strony www, projektować layouty stron www i prezentacji ekranowych.
Koszty niewielkie, naprawdę niewielkie w porównaniu z ceną godziny kursu.
Kto tyle zarabia?
Stwierdzenie, że "powinnam być w stanie projektować" to kiepska gwarancja i do tego 96 godzin (lekcyjnych) poza domem.

Chyba w zbyt wielu kursach organizowanych w ramach środków europejskich brałam udział, by liczyć na to, że ten, prócz ewentualnego certyfikatu a bez konkretnych umiejętności, coś mi da. Na pewno najwięcej da organizatorom. Pieniędzy.



Gargamel - światło, które świeci

To nie był zwykły duchowny. To był ojciec, brat, przyjaciel, wielki człowiek. Drogowskaz do nieba.


Miarą tego wszystkiego są przede wszystkim Msze św. odprawiane przez niego i jego niepowtarzalne kazania, które zgodnie z obietnicą daną sobie na początku kapłańskiej drogi, nie mogły być dłuższe niż czas, w którym maluch rozwiąże i zawiąże sznurówkę u jednego buta. Postanowienie takie podjął mając w pamięci nudę własnego chłopięctwa podczas niekończącej się mowy z ambony; rozwiązywania i zawiązywania tam i z powrotem sznurówek... Cóż to były za kazania, te mówione przez Gargamela! Kilka zdań, które zmuszały do poświęcenia dni, nieraz tygodni na rozkminienie myśli, którą ot tak, spokojnie przekazał. Do dziś wracają, czasem w formie żartu, jak te, kiedy w Wielką Niedzielę kazał się zastanowić, dlaczego pierwszą osobą, którą czas postawił przed pustym grobem, była kobieta. A te poważne? One zawsze były poważne, zmuszały do myślenia, choć w pierwszym odruchu wywoływały śmiech. Czasem śmialiśmy się do rozpuku. Zwłaszcza podczas wakacyjnych wyjazdów, kiedy nocami, jeszcze w Borownicach w Piwnicznej-Zdroju, potem w Orzechówce k/Starej Wsi był ojcem, bratem, przyjacielem; duchownym i drogowskazem do Nieba. 

Widzę Cię serdeczny Przyjacielu, jesteś wciąż blisko, żyjesz, Twoje światło świeci we mnie, w moich dzieciach a nawet wnukach. No i przecież we wszystkich tych Smerfach, które tak kochałeś. Nowy Sącz brzemienny jest pamięcią o Tobie.

ś.p. o. Adam Kubisz podczas ostatniego lata
w Orzechówce, tu w kaplicy Michała Archanioła
na Michałkowej Górze (2008)




wtorek, 15 stycznia 2013

Nie licząc sytuacji gospodarczej i politycznej

Ponad 23 lata temu rozpoczęliśmy tworzyć demokrację i struktury nowego ustroju. Dziś, po blisko ćwierćwieczu nie ma co mówić o budowaniu. Ustrój z całym ukształtowaniem powinien być ugruntowany i hulać na całego. A jednak!
Przerażające, że są jeszcze "w obiegu" ludzie zepsuci sowietyzacją, którzy nie potrafią inaczej, niż jak za czasów Ludowej Ojczyzny, funkcjonować. Więc cała ich praca i działanie polega na załatwianiu wszystkiego. Wyjaśniając młodym ludziom podam, że słowo załatwić było magicznym wyrazem w poprzednim ustroju. Kto tylko był w stanie cokolwiek załatwić ogłaszał to światu tonem, by nie pozostawić wątpliwości, jaki to wpływowy lub zaradny człowiek. Pieniądze, majątek? Po co komu, jak nie miał możliwości załatwienia niczego?! W PRL-u załatwiało się wszystko - od szynki na święta, przez mieszkania, L4,  po talony na buty, auta czy nowe meble. Kwitło łapówkarstwo i korupcja, choć wykwitem i wysypem korupcji obecny ustrój powalił poprzedni na cztery łopatki.
Wracając do czynnika ludzkiego, który choć jest decydujący we wszystkich rozważanych kwestiach, to jednak oprócz tych "wszystkich", chcę się skupić na działaniach i poczynaniach ludzi, o których mój znajomy za księdzem Tischnerem, ze zgrzytem zębów, mówi "homo sovieticus". Homo sovieticus to człowiek podporządkowany organizacji (partyjnej), pozbawiony samodzielnego myślenia i działania, do tego zniewolony intelektualnie, oczekujący na to, że ktoś coś załatwi, ewentualnie załatwiający pokątnie coś, do czego można dojść prostą drogą, przejawiający agresję wobec słabszych i służalczość wobec silniejszych (wyżej postawionych), oportunista i koniunkturalista bez osobowości i godności.

Ja wiem, że czytelnik zarzuci mnie przykładami osób publicznych, których można wsadzić do pudełka z etykietą "homo sovieticus", bo jak sama stwierdziłam, ci ludzie są jeszcze "w obiegu". Ale dlaczego wokół mnie, a nie odgrodzeni ekranem telewizora, albo co lepsze, uwięzieni na kartkach historycznej książki?



poniedziałek, 14 stycznia 2013

Jestem za miłością

"Są rzeczy na niebie i ziemi, o których nie śniło się waszym filozofom..." W. Szekspir.

Już przecież mówiłam, że i filozof musi umieć zamilknąć w pewnych kwestiach. W życiu człowieka, w życiu innych ludzi dzieją się takie rzeczy, że nie ma co mielić ozorem, bo cokolwiek by się powiedziało wypadnie licho. Nie raz i nie dwa trzeba schować się w swoim nic niemówieniu, a nawet niemyśleniu, bo myśli często lubią się uwolnić z ludzkiej głowy, a słowa raz powiedziane żyją już własnym życiem. A życie niesie nam takie niespodziewane sytuacje i czyha z nimi na każdym kroku, że aż strach wyglądać za róg, patrzeć co jest za zakrętem.
Czasami teraźniejszość dotyka nas osobiście, często pośrednio. Jeśli mamy w sobie odrobinę empatii, te pośrednie dotknięcia stają się bezpośrednimi. Przyjmujemy na siebie ból i tragedię drugiego człowieka, bo przecież nikt nie jest "Człowiekiem Stamtąd", wszyscy jesteśmy dziećmi jednego Boga. A reakcja nasza własna i innych na czyjeś nieszczęście jest jak lustro naszej wrażliwości i miłości drugiego człowieka.
Są dni, w czasie których wydarza się wiele przykrych rzeczy. Może ludziom, z którymi styka mnie taki dzień brakuje wyobraźni i wrażliwości filozofów, którzy wiedzą kiedy zamilknąć, a może tylko bariery mojej odporności na wstrząsy nie wytrzymują naporu niespodziewanych przypadków?
Przynajmniej dowiaduję się wtedy, że moje oczy nie wyschły, że potrafią jeszcze płakać.

Jestem za miłością. Dlatego, ponieważ "Są rzeczy na niebie i ziemi, o których nie śniło się waszym filozofom..."





niedziela, 13 stycznia 2013

Ludzie jak książki

Intuicyjnie wiadomo, które książki są dobre. Te, które ujmują od pierwszego zdania z początku czytam zachłannie, by bliżej ich końca zwolnić tempo i rozkoszować się treścią. Każdym słowem, zdaniem, nową myślą. Nie lubię kiedy książki dobiegają końca. Chciałabym, by przyjemność jednej książki trwała. Choć książki można dobrać tak, by się uzupełniały. Od wielu miesięcy trwam w opisanym świecie, który rozszerza się. Tak jak kosmos się rozszerza. I nie jest to tylko sprawa naukowców, że tak twierdzą, a przede wszystkim filozofów.
Świat opisany w książkach, po które sięgam, rozszerza się zapewne i to nie ulega wątpliwości. Choć kiedy byłam we Wschodnich Karpatach już tam widziałam wpływ kultury Wschodu w budownictwie, kulturze, sztuce. Życie tak bardzo się przenika i rozszerza, że niezrozumiałe jest, jak bardzo człowiek uzurpuje sobie prawo do wpływu na historię świata, do tego, by wziąć świat we władanie. Teraz jestem na Wschodzie i boleję nad wpływem Zachodu w tej części świata. Do przenikania raczej w innych dziedzinach życia niż budownictwo, kultura, czy sztuka. I do uzurpacji we władzy.
Intuicyjnie wiadomo, którzy ludzie są dobrymi towarzyszami. Tych, którzy ujmują od pierwszego spojrzenia i wypowiedzianego słowa chciałoby się zawsze mieć obok. Sycić się nimi, nakarmić, jak treścią interesującej książki. Obcowanie z drugim człowiekiem rozszerza horyzonty. Pewnie tak samo jak rozszerza się kosmos. Każdy spotkany człowiek jest jak Wielki Wybuch, od którego zaczyna się liczyć czas wspólnej rozmowy, wędrówki, wspólnego działania. Żaden naukowiec nie obliczy jakim dobrem ludzie mogą obdzielać się wzajemnie. Filozof wymyśli jakąś piękną formułkę przepisywaną potem przez pokolenia do sztambuchów.
Ludzie nie powinni się kończyć jak kończą się książki. A jednak. Czasami ludzie bardziej niż książki przypominają gwiazdy, które gasną. I tu nie przydadzą się naukowcy i filozofowie. Zostaje pamięć wypełniona wspomnieniem.

piątek, 11 stycznia 2013

Zima lubi dzieci

Zima w mieście ma wielkie ograniczenia. Wolno jej rozkwitnąć tylko na trawnikach i klombach. Zaledwie zajmie chodniki czy ulice, znajdą się osoby, które przenoszą ją do tego getta wyznaczonego krawężnikiem oddzielającym zieleńce od chodników i trotuarów. Nawet przyprószone gałęzie drzew szybko pozbywają się śniegu, bo albo strząsają go odpowiednie służby, w dbałości o konary i bezpieczeństwo ludzi, albo ciepło otulające miasto siną mgłą wchłania czapy śniegu. Szybko też zima w mieście zmienia swój dziewiczy stan w brudne cielsko. Do rzadkości należą chwile, kiedy w mieście można cieszyć się urokiem zimy. Zaznałam takie w swoim życiu, pewnie dlatego, że miasto w którym mieszkam nie jest ani za duże, ani za małe. I bardziej pochłaniają je góry i świat rozpościerający się wokół, niż ono pochłania świat. Którejś na przykład zimy, gdy wracałam nocą do domu, miasto usypiało pod świeżą pierzyną śnieżną. W okach świeciły się lampy i nikt nie zdążył skarżyć się jeszcze na uciążliwość zimy, więc i służby odpowiedzialne za areszt śniegu w gettcie zieleńca, nie opuszczały kręgu jasności, jaką fałszywie roztaczały lampy w ich domach. Zjawił się za to niepostrzeżenie dziadek mróz. Musiałam chować brodę i nos pod kurtkę. Ale za to dziadek mróz zaczarował świat wokół. Kosmicznym blaskiem pokrył każdą drobinę śniegu. Miasto skrzyło się i błyszczało, jarzyło się neonową luminacją odbijaną każdym załamaniem śnieżnej gwiazdki.
To było wyjątkowe zjawisko.
Albo na przykład wszystkie zimy dzieciństwa, jedna bogatsza od drugiej. Z Królową Śniegu w tle i sanną, która wciągała w wielką przygodę. Zastanawiające, że żadna zima dzieciństwa nie była zimna. Jak w dobrej bajce.
Jednak nawet najpiękniejsza zima w mieście jest nieporównywalna do zimy poza miastem. Zwłaszcza zimy w górach. Tam szczególnie jest prawdziwa, piękna i wyrazista.
Nie dalej jak wczoraj byłam w prawdziwej zimie. Byłam w bajce, bo nawet nie czułam zimna. Całkiem jak w dzieciństwie.
Wszystkie jodły, świerki i sosny czuwające nad Szeroką Polaną stoją nakryte białymi serwetami. Pewnie czekają w uroczystym szyku na tę Maleńką Miłość, o której słyszały, gdy ludzie głosami nawykłymi do śpiewu na halach, wyśpiewywali o Niej w noc Bożego Narodzenia w kościele nad Popradem. Zapewne. Bo stoją w ordynku gotowe, by złożyć pokłon. Poprzez biały kaszmir śnieżnych serwet, którymi się drzewa przyozdobiły, delikatnie prześwituje szmaragdowa barwa wnętrza lasu. Potok się cieszy, bo go jeszcze lody nie skuły, więc cicho szemrze po kamieniach w korycie wyznaczonym przez pobielone śniegiem skarpy. Słońce się jakoś nieśmiało przedzierało przez warstwy chmur, które były zapowiedzią nowego balu maleńkich, niepowtarzalnych płatków. Ale kiedy się przedarło, tworzyło aurę prawdziwej jasności. Tej z Nieba. Nie żadnej tam sztucznej, jaką imitują światła w domach ludzi. Strumień, drzewa, las, cały świat cieszy się z zimy radością podobną do tej dziecięcej - najprostszej i najszczerszej.
Tak też i ja cieszyłam się jak już od dawna zapomniałam cieszyć się zimą.

czwartek, 10 stycznia 2013

Zapach babci

Synek wciągnął głęboko jakiś zapach i powiedział z rozrzewnieniem:
- Tak pachniało u babci w szafkach w kuchni.
Wąchał właśnie jakiś kuchenny specyfik, który jednak mi samej żadną miarą nie kojarzył się z zapachem kuchni Mojej Mamy.
- Starzejesz się - powiedziałam, bo od jego nostalgii powietrze zrobiło się aż gęste. Zwłaszcza, że Synek był 8-letnim chłopcem, gdy odeszła Moja Mama, więc takie odgrzebywanie zapachów z wczesnego dzieciństwa jest jednoznaczne.
Szybko musiałam zrewidować swoje poglądy na temat psychologicznego aspektu wspomnień przywracanych za pomocą zmysłów, kiedy Maleńka Wnuczka powiedziała przed ekranem komputera w swoim domu:
- Babciu, moja bluzka pachnie tobą.

środa, 9 stycznia 2013

Halloween przez cały rok

Kilka dni wcześniej idąc ulicą zasłyszałam interesującą rozmowę. Matka wracała z małą dziewczynką, najwyraźniej ze szkoły, gdyż dziecko opowiadało o wszystkim, co się wydarzyło. W pewnym momencie mała mówi:
- A wiesz, pani nam dzisiaj oceniała zachowanie.
- Tak - odpowiedziała rozkojarzona matka. - No, tak. Przecież półrocze się zbliża, więc zachowanie też się ocenia.
- Nie, mamusiu. To nie była taka ocena. Wszystkim, którzy byli grzeczni pani dawała cukierka - powiedziała mała. - I ja dostałam - dodała z dumą.
- A kto był niegrzeczny?
W tym momencie powietrze stało się gęste od jakichś wibracji i pojawiło się spiralne przekształcenie płaszczyzny czasu, bo miejsce było to samo. Uświadomiłam sobie, że przez długie lata (gdy się odprowadza jedno dziecko po drugim lata dłużą się tym bardziej) tamtędy wiodła droga starszych dzieci do ich szkoły podstawowej i z powrotem.
- Kacper. Tylko Kacper nie dostał cukierka.
Wiedziałam to zanim padły słowa. Przypomniałam sobie Synka, który zawsze był niesforny i niepoddający się sztucznym, mnożonym na potęgę wymogom, nakazom i zakazom, które zdominowały szkołę i cały dziecięcy świat. Poza tym to imię...

Szybko też wyobraziłam sobie tego dzisiejszego małego Kacpra. Nie wiem, co takiego zrobił ten chłopiec. Zawinił, czy nie? Ale co to w ogóle za system traktowania, cukierkiem za zachowanie?  "Cukierek, albo psikus"...
Nic w tej szkole się nie zmieniło - pomyślałam z bólem. Może to nawet ta sama nauczycielka, która uczyła Kacpra sprzed lat...


wtorek, 8 stycznia 2013

Wpisując się w stereotyp

Mój dobry znajomy, nie boję się sformułowania duchowy bliźniak, jest jezuitą. Ostatnio wypełnia swoje zadanie w duszpasterstwie powołań. Kilkakrotnie rzucał hasło związane z działalnością duszpasterstwa: "Ludzie dzielą się na tych, co są jezuitami i tych, którzy chcieliby nimi być".
Tak. Dzisiaj przekonałam się o tym dobitnie. A bo to pierwszy raz? Dobitnie dowiaduję się, że hasło nie wzięło się znikąd, z częstotliwością raz na dwa lata. Bo taki jest cykl wizyty duszpasterskiej w naszej parafii. Mieszkam przy ulicy, która jest granicą dwóch parafii i niestety po jej złej stronie. Mieszkanie po niewłaściwej stronie nie przeszkadza całej naszej rodzinie, wszystkim sąsiadom, sporej większości mieszkańców miasta, które ma wiele parafii, a nawet mieszkańcom podmiejskich miejscowości, by uczestniczyć we mszach św. w kościele, potocznie zwanym, kolejowym, w parafii OO. jezuitów (czyli nie w swojej parafii).
Ksiądz, który przyszedł dzisiaj do naszego domu po kolędzie, zaraz po modlitwie i błogosławieństwie powiedział:
- Tu wszystko to jezuici. Tak.
I już w zasadzie nie było co mówić, bo uciął chęć znalezienia jakiegoś tematu, rozmowy, a nawet chęć myślenia.
Od 20 lat (z częstotliwością raz na dwa lata) obserwujemy, jak bardzo księża z naszej parafii chcieliby być jezuitami. Niektórzy są tak sfrustrowani, że nie mogą powstrzymać się od bardzo nieprzyjemnych uwag, wręcz gróźb. Zdarzyło się nam usłyszeć, że nie wyprawią nam pogrzebu.
Duszpasterz, który odwiedził nas dzisiaj zachował się jak gość. W zasadzie wzbudził współczucie, bo wyraźnie dało się w tonie jego głosu odczuć żal za tym, że nie jest jezuitą...

poniedziałek, 7 stycznia 2013

Transplantacja dobra

Pewna kobieta, która oddała swoją nerkę synowi, powiedziała dzisiaj, że była w lepszej sytuacji od syna, bo łatwiej się daje niż bierze. I choć najwyraźniej mówiła o technicznej stronie przeszczepu, mówiła o byciu dawcą i biorcą narządu i o powrocie do zdrowia po zabiegu, odkryła tym samym jedną z najważniejszych prawd rządzących tym aspektem kontaktów międzyludzkich, który ogólnie zwykło nazywać się pomocą. I w jak prosty, a zarazem głęboki sposób wypowiedź ta obrazuje umiejętność dawania i brania. Człowiek, któremu przeszczepiono narząd do końca życia musi przyjmować leki zapobiegające odrzutowi. Są to leki, które powodują degradację zdrowych narządów i komórek, doprowadzają do poważnych chorób metabolicznych i innych, zaburzają i tragicznie obniżają odporność itd.

Z duszą ludzką jest tak samo. Pomagając komuś przeszczepiamy mu w swoisty sposób serce, dobroć, bezinteresowność, w konsekwencji miłość. Nie żeby ten, któremu się pomaga miał deficyty w/wymienionych. Nie. Ale w każdym darze materialnym, czy niematerialnym dochodzi do duchowej transplantacji. I nie ma przy tym całego zespołu transplantacyjnego, nie ma leków pomagających przyswoić obdarowanemu czyjąś dobroć. Jest tylko ten, który daje i ten, który zostaje obdarowany. Dawca i biorca. I ich wzajemna wrażliwość.
Jakim bezmiarem delikatności wskazane jest posługiwać się dawcy, by potrafił on dokonać przeszczepu daru swojej  dobroci, bezinteresowności i miłości, by przeszczep się przyjął i nie doprowadził biorcy do upadku wiary w drugiego człowieka.


sobota, 5 stycznia 2013

Tworzenie dzieła

Są ludzie, którzy swoim działaniem przynoszą więcej szkody, niż gdyby siedzieli z założonymi rękami i nic nie robili. Znam takich osobiście. Miotają się na prawo i lewo wszędzie wciskając swoje trzy grosze w postaci najlepszych porad na świecie i miast dobrze, czynią tylko ferment.
A tymczasem sprawa jest taka prosta. Każdy ma wyznaczone swoje własne zadanie i odpowiednie pole działania. To wszystko nie jest naturalnie oddzielnym dziełem, choć często może sprawiać takie wrażenie. Toteż praca każdego człowieka jest większym, czy mniejszym elementem wspólnego dzieła. To dzieło tworzą pokolenia. I wskazane jest, by ktoś, nie radząc sobie, umiał poprosić silniejszych o pomoc, lub też, by inny, z wielką delikatnością przyglądał się słabszemu, niewprawionemu, czy aby nie trzeba mu dyskretnie pomóc. Czasem wręcz trzeba kogoś wyręczyć dla takiej, czy innej przyczyny.
Ale najczęściej i najbardziej pożądaną formą wspólnej pracy jest taka, aby każdy trzymał się swojego odcinka, swojego zadania, swojej cząstki.
Wtedy praca będzie zmierzała do przodu, dzieło będzie się rozrastało, a ludzie będę spełnieni.
Czy tak trudno jest zrozumieć najbardziej oczywistą oczywistość?
Niektórym trudno.

Nie zmieniaj niczego

Spotkałam cię w ostatnich rozdziałach tej książki. Mogę podać ci jej tytuł, albo najlepiej opowiedzieć wszystko to, co tam o tobie napisano. Dziwny sposób na spotkanie z kimś ważnym. Jeżeli jedyny, to co?
Właściwie to nie napisano niczego innego, ponad to, co zawsze ci mówiłam. Czyli już wiesz. Ta praca, o której każdy ci mówi, że jest taka ważna, bo pozwoli ci odłożyć na emeryturę i coś tam jeszcze, wcale nie jest najważniejsza. Najważniejsze jest to, że cały świat masz u swoich stóp, że potrafisz się wznieść ponad wszystko, że potrafisz udźwignąć i wynieść codzienność na najwyższe szczyty. Pamiętasz, kiedy mówiliśmy o łazience, którą rozświetlają gwiazdy? Kiedy mówiłam, że niejednemu z miliardów osobników ludzkich zamieszkujących ziemię nigdy, rozumiesz (?!), nigdy w życiu nie zaświta nawet myśl, że można prowadzić taki tryb życia, jaki ty prowadzisz? I że jest on najszczęśliwszym bytem, niezależnie od uskładanej emerytury, której być może nie dożyjesz!
Wszędzie, gdziekolwiek akurat jesteś, dzieją się zawsze najciekawsze i najważniejsze wydarzenia całego globu. Kiedyś traktowałam to powiedzenie jako dobry żart. Dzisiaj dorosłam do niego i wiem, że tak jest. Bo poświęcasz każdej chwili swojego życia całego siebie, wyciskając równocześnie czas tej chwili na maksa. Bywasz tam, gdzie powinieneś. Troska o przyszłość nie leży w twojej naturze. Ktoś ci ją wmówił skutecznie, bo przyjąłeś ją jako swoją. Pomyśl ilu ludzi traci życie w szalonym biegu za pieniędzmi i nie zauważa świata i wszystkich - od najmniejszych, po największe - jego uroków, przechodząc obok. Ty nigdy nie jesteś obok nikogo, ani niczego. Zawsze jesteś w samym środku, tak samo jak ludzie, których spotykasz na swej drodze znajdują się w centrum twojego zainteresowania. Już mało kto potrafi patrzeć na świat i dziejącą się rzeczywistość tak jak ty na nie patrzysz. Sięgasz sedna każdej rzeczy. Wchodzisz w głębię problemu. Garściami bierzesz te najprostsze formy radości i zadowolenia, zdawałoby się - beztroskę. Zarażasz optymizmem i pogodnym patrzeniem na świat i człowieka, bo ani na świat, ani na człowieka nie jesteś obojętny. Mierzysz skrzydła ważki w locie i porównujesz długość fali w strumieniu po każdym deszczu. Może nawet liczysz źdźbła trawy na szlaku. Umiesz oddzielić grubą krechą dobro od zła. I nigdy nie ścierasz potu z czoła, by nie przeszkadzać naturze.
Takim cię spotkałam w ostatnich rozdziałach książki, której tytuł mogę ci podać. Całkiem jak w życiu. Nie zmieniaj niczego bo jesteś na najlepszej drodze do szczęśliwości. A zbyt wielu ludziom wiatr pomieszał drogowskazy do tych dróg, które najważniejsze.


piątek, 4 stycznia 2013

Rozmowa, której nie było


Nigdy nie rozmawiałam z Moim Ojcem o jego życiu. Kiedy mieliśmy na to czas, on nie mógł już mówić, okaleczony zabiegiem ułatwiającym mu przejście tego ostatniego etapu ziemskiej podróży.
Wiem z czego składało się jego życie, bo przecież stanowiłam jego cząstkę, ale nie wiem co czuł, myślał, czego pragnął. Mieliśmy mocno pokiereszowane nasze układy, ale przecież rodzice i tak rzadko rozmawiają ze swoimi dziećmi na takie tematy.
Pewnie, że w ciągu całego życia przekazał mi wiele mądrości, nauczył patrzeć na świat swoim detektywistyczno-dziennikarskim, bezkompromisowym okiem i to jest niewątpliwie cząstką testamentu, który po sobie dla mnie zostawił, ale zagłębiając się w lekturę Tiziana Terzaniego wyobrażam sobie, że mogłam z Moim Ojcem odbyć taką podróż, jaką odbywa syn światowej sławy dziennikarza ze swoim umierającym ojcem. To podróż po życiu. Jest tam mnóstwo konkretów i faktów dziejowych, ale przede wszystkim - może ja tylko to tak widzę - jest to podróż po wartościach, jakie kształtowały świat Terzaniego. Podróż wiodąca szlakiem jego doświadczenia zdobywanego na bazie dziejącej się Historii (pisze o niej przez wielkie H), czerpanego z wielkich azjatyckich kultur z kulturą europejską, jako kanwą charakteru człowieka, który dziennikarstwo porzucił dla pisarstwa w ogóle.
Między tamtym ojcem i synem też nie zawsze dobrze się układało, ale przed końcem zdążyli odbyć tę cudowną wspólną podróż.
Moja podróż z Moim Ojcem też była niezwykła. Milcząca. Kilka miesięcy spędziłam przy jego łóżku w milczeniu. Czytaliśmy gazety. Trochę mu opowiadałam, co w domu. Najpierw słuchał, potem tracił zainteresowanie, czytał i tak od stycznia do kwietnia. Zapewne nie był to czas stracony, bo pozwolił mi otrząsnąć się ze wszystkich zawodów i pochylić nad jego niedolą.
Za całą przebytą w milczeniu drogę do Wielkiej Niedzieli Mojego Ojca otrzymuję wynagrodzenie w postaci każdego słowa rozmowy, która się odbyła na podsumowanie życia cudzego ojca. Cudzego, a tak podobnego do mojego.

czwartek, 3 stycznia 2013

Cudne przemijanie

Wraz z nowym rokiem nastąpiło rozprężenie emocji, które tkwiły wewnątrz i nakręcały do działania. Grudzień jest zawsze nabrzmiały myślą i poczynaniami. Kulminacją jest okres świąteczno-noworoczny, no bo to on jest siłą napędową grudnia, jego długich i ciemnych dni, często wydaje się - niekończącej się, prawie polarnej nocy.
Tegoroczny grudzień przyniósł mi spotkanie z panią Marią Pawlikowską-Jasnorzewską i w mojej głowie na powrót zamieszkały słowa zapamiętane w okresie, gdy po raz pierwszy się nimi karmiłam. To spotkanie z wrażliwością poetki i jej egzaltacją było nietypową drogą, którą w tym roku podążałam do stajenki. Wyjątkowo piękną drogą. Odpowiednia doza mroku i ciemności, by umieć odnaleźć maleńki promień światła będący drogowskazem do światłości. Ta zaś, promienna i ciepła, czekała, by się w niej zanurzyć. Zanurzyłam się więc tym bardziej, że pod choinką znalazłam książkę, z ostatnim słowem ulubionej poetki. Jakże to ostatnie słowo umierającej na raka wojennej, niezwykłej emigrantki jednako brzmiało z cierpieniem Igi - młodej dziewczyny umierającej w zupełnie innym czasie i innych okolicznościach. Jakby cierpienie i przemijanie popełniało plagiat bólu i tragizmu ostatnich słów, uczuć i myśli. Ostatniego tchnienia.
Widziałam śmierć z bliska. Wydaje mi się, że człowiek, który nie uczestniczył nigdy w tej błogosławionej chwili przepełnionej niezwykłą tajemnicą i namaszczeniem, tak do końca nie zdaje sobie sprawy z tego, czym ona jest. Choć z początku niesie ból osieroconego życia, łzy po stracie kogoś wyjątkowego, to jednak jest jednym z najpiękniejszych aktów życia. Tak. Życia.
Dobrą rzeczą się stało, że zapiski czynione przez Marię Pawlikowską-Jasnorzewską podczas II wojny światowej, którą spędziła na emigracji, głównie w Anglii, wydano drukiem.
Pewnie ilu czytelników książki*, tyle będzie opinii. Chyba jestem uprzywilejowana, bo jestem w analogicznym wieku, w jakim była poetka, gdy za ukochanym mężem uciekała z kraju we wrześniu 39. roku. Poza tym ta umiejętność widzenia i odbierania świata jakim go ona widziała...
Przeżyłam jeden z najpiękniejszych adwentów w moim życiu. Bo myślę, że spotkanie z panią Marią Pawlikowską-Jasnorzewską nie przytrafiło mi się przypadkiem w tym właśnie grudniu, który zaledwie minął.

* Chodzi o książkę  "Wojnę szatan spłodził. Zapiski 1939-1945" Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskej, którą opracował Rafał Podraza.

środa, 2 stycznia 2013

I zrealizuję to

Nie jest to postanowienie noworoczne, a postanowienie, które postawiłam przed sobą jakiś czas temu. Lubię robić rzeczy, które lubię. Lubię robić rzeczy, które mnie pasjonują. Z normalnego punktu widzenia wydaje się być naturalne, że człowiek robi to, co lubi. Myśląc tak można się srogo pomylić, bo gdyby każdy robił to, co lubi, nie mijalibyśmy się na ulicy z tyloma sfrustrowanymi obywatelami świata. Tymczasem sukces uwarunkowany jest realizacją swoich pasji. Pewnie, że zdarza mi się wykonywać prace, które czynię z obowiązku i zapewne nie jest ich mało. Ale kiedy się im oddaję, na końcu widzę czas i miejsce, w którym będę mogła poświęcić się mojej pasji. I ten czas w perspektywie zakończenia obowiązkowych zajęć jawi się jak światło latarni morskiej na nocnym morzu. By obowiązek nie był przykry, zawsze staram się znaleźć w nim coś, co mogę przepracować na przyjemność, na odrobinę przyjemności... Generalnie do większości rzeczy, które robię, podchodzę z założeniem, że jest to wielka przygoda i niezwykłe doświadczenie. Najczęściej bywa tak, że życie zmusza mnie do zajęcia się tym, czy tamtym, stawia konkretne zadania i wymogi. Wtedy nie ma uproś. Trzeba zrobić i już i, by czas realizacji nie stał się katorgą, muszę polubić, co los przyniósł. Wcale nie na zasadzie "gdy się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma". Mam wrażenie, że ostatnie lata przyniosły mi umiejętność (a może trzeba powiedzieć, że dały możliwość) pracy nad dojrzałą myślą, przemienianą w pasję.
Jakiś czas temu postanowiłam, że zgłębię komputerowy program graficzny. Zawsze uważałam za osobiste kalectwo brak umiejętności wypowiedzi poprzez obraz. Od dzieciństwa chciałam malować. Chciałam umieć malować. Nawet licytowałam się z dawcą talentów, by dał mi taki. Musiało minąć sporo czasu. Musiała nadejść epoka dygitalnej technologii. Musiałam przejrzeć na oczy, by dojrzeć, że dar nie zawsze jest taki, jakiego się oczekuje... Podobnie jak z tymi sprawami i pracami, które nam zajmują życie. Nie chodzi mi oczywiście o talent, który miałby mi przynieść sławę mierzoną przez innych (zapewne krytyków ;)  jakimś mniejszym czy większym terytorium (takie ulubione sformułowania: artysta lokalny, albo światowej sławy).
Dostałam talent w postaci narzędzia do realizacji odwiecznej chęci czynienia czegoś, co zamienić można w pasję. O zasięgu takim akurat. Na miarę mojego samozadowolenia.