Znalazłam w swoim ciele kleszcza. Kleszcz był mocno spasiony. Miejsce bardzo bolesne, otoczone rumieniem. Oczywiście w pierwszym odruchu wsadziłam pęsetę w dłoń Dużej Małej Córeczki, nadstawiłam plecy (bo kleszcz tkwił pod łopatką) i kazałam wyciągać. Dużej Małej Córeczce udało się kleszcza rozerwać. Trzeba mi było iść szukać pomocy fachowej. Pół kleszcza w plecach, rumień, tragiczne zmęczenie z dnia wcześniejszego, wieczorne i nocne dreszcze oraz ogólne, jak przy grypie, rozbicie, nawet na mój brak wiedzy na temat boreliozy, kazały mi zachować taką ostrożność.
W ambulatorium opieki nocnej i świątecznej świadczonej przez NFZ w moim mieście dla miasta i prawie całego powiatu (o ile się nie mylę dla 140 000 mieszkańców przysługuje 1 lekarz!), jak to mówią "sodomia i gomoria". Rodzice z małymi dziećmi, tłumy pacjentów oczekujących na zastrzyk, pan ze starszą panią, ja, oraz młode małżeństwo.
Gdy weszłam do gabinetu... to znaczy powinnam napisać: gdy wreszcie weszłam do gabinetu (bo pielęgniarka wykonująca zastrzyki, EKG i inne zabiegi pielęgniarskie, była równocześnie osobą rejestrującą) wyraźnie przerwałam pani doktor prasówkę. Cóż innego miała robić pani doktor podczas, gdy ja stałam ponad pół godziny przy okienku, by się zarejestrować, a pielęgniarka biegała w te i we w te, nie mając czasu na rejestrację przybyłych pacjentów? Jakoś przeważali rodzice z małymi dziećmi, a tych przyjmował pediatra.
Internistka pełniąca dyżur wyglądała, jak osoba, która nawiała z Domu Pogodnej Starości. Pierwsze pytanie, jakie mi zadała, miało wyjaśnić, czy mam ważną legitymację ubezpieczeniową, chociaż o to samo pytała rejestrująca mnie pielęgniarka. Niestety nie miałam ważnej legitymacji ubezpieczeniowej. Dlatego wysłuchałam długiego wykładu, na temat powziętej przez internistkę decyzji o nie narażaniu swojego portfela dla niefrasobliwych pacjentów.
Wyciągnęła resztę kleszcza tkwiącego w moich plecach straszliwie marudząc przy tym, że po co to było ruszać, zamiast od razu przyjść z całym kleszczem itd.
Jedyną informację, jaką otrzymałam wychodząc, to ta, że receptę na antybiotyk mam na 100%, bo w świetle prawa nie jestem ubezpieczona.
Internistka pełniąca dyżur nie poinformowała mnie, jak ważna w tym przypadku jest antybiotykoterapia. Choć zachodziła realna obawa, że poczekam do poniedziałku z realizacją recepty, którą lekarz rodzinny wystawi mi na nowo, traktując mnie, jak pacjenta ubezpieczonego. Mogłam też chcieć najpierw dopełnić formalności z uaktualnieniem książeczki, a te trwałyby w moim przypadku 2 dni.
Nie poinformowana też zostałam, że konieczna jest wizyta u lekarza rodzinnego, ponieważ leczenie antybiotykiem powinno potrwać 6-8 tygodni i po tym czasie konieczne jest wykonanie testów z krwi na obecność bakterii Borrelia burgorferii, która jest przyczyną choroby z Lyme.
Ja w ogóle nie zostałam poinformowana, co mi grozi!!!
Samodzielnie, na stronie Stowarzyszenia Chorych na Boreliozę, znalazłam taki fragment bloga/relacji jednej pacjentki:
"Jeśli zauważysz u siebie rumień to zrób mu zdjęcie i udaj się do jakiegokolwiek lekarza po to, by mieć o nim WPIS w kartotece!
I nie zwlekaj z leczeniem! Prawidłowym leczeniem!
Potem możesz wielokrotnie powtórzyć najlepsze testy i mimo choroby mieć wynik ujemny! I nawet te obecnie najlepsze testy często zawodzą.
http://www.borelioza.org/historie/marzena.htm
Internistka, która przyjmowała mnie w ambulatorium opieki nocnej i świątecznej w ogóle nie wspomniała w karcie informacyjnej o rumieniu!!!
Za to tak dokładnie i wielokrotnie poinformowała o konsekwencjach braku aktualnej pieczątki w książeczce ubezpieczeniowej.
Wszystkie informacje, które znalazłam w internecie, oraz prawie wszystkie moje wcześniejsze doświadczenia z lekarzami, każą mi bać się i to straszliwie bać się realnej groźby choroby i niemocy pacjenta w konfrontacji z machiną funduszu zdrowia i lekarzy-urzędników.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz