U zarania mojej dorosłości, kiedy rozpoczynałam krótką drogę mojego zawodowego życia, byłam świadkiem nieprzyjemnego incydentu bolesnego potraktowania człowieka przez pewną kapitułę.
Powiedzmy, że było tak, iż po rozpoczęciu pracy w środowisku kultury, obracałam się w świecie jej twórców i pracowników. Kiedyś, zapewne z uwagi na moje umiejętności pisania na maszynie (pisało się na ręcznych maszynach, które z komputerem nie miały nic wspólnego, przy najmniejszej pomyłce trzeba było cały dokument przepisywać na nowo; potrzebna była umiejętność rozplanowania dokumentu na kartce, bo wszystko się działo rzeczywiście; o bólu palców od naciskania na klawisze z literami nie wspomnę) zaproponowano mi, bym weszła w skład jakiegoś towarzystwa kultury, które właśnie się tworzyło. Poproszono mnie o protokołowanie zebrań, w których udział brały same rekiny sądeckiego świata kultury. Otóż na jednym z pierwszych takich zebrań byłam świadkiem, jak te rekiny i grube ryby odebrały pewnemu człowiekowi kierownictwo w przedsięwzięciu, którego był twórcą, któremu poświęcił siebie i swoje życie, twierdząc, że dzieło przerosło jego możliwości i dla dobra miasta trzeba to dzieło powierzyć w bardziej profesjonalne ręce. Pamiętam niewymowny żal i ból tego człowieka, który jedyne, co był w stanie powiedzieć, to słowa: "Przecież sami mnie nagradzaliście, mam od was medale, dyplomy, odznaczenia... dlaczego mi to robicie???".
Potem niejednokrotnie spotkałam się z podobnym nieludzkim traktowaniem człowieka przez ukonstytuowane takie, czy inne rady ludzkie lecz to pierwsze było dla mnie, młodej kobiety z głową pełną wiary w braterstwo, służbę na rzecz drugiego człowieka, w pracę dla wspólnego dobra, a już na pewno dla dobra Polski, najbardziej szokującym, trudnym do przejścia nad nim do porządku dziennego i bolesnym.
Zawsze miałam w sobie mocno zakodowane poczucie swojej i cudzej własności, w tym również mieści się dorobek intelektualny, więc odczucia niesprawiedliwości i naruszania czyichś dóbr oraz godzenia w nie uważam za rzecz niewybaczalną, podlegającą srogiej karze, do pogardy względem człowieka dopuszczającego się takiego czynu, włącznie.
W minioną sobotę w lokalnym portalu internetowym z wielkim zdziwieniem odczytałam swoje imię i nazwisko wśród osób nominowanych do nagrody w konkursie fundacji będącej gestorem owego portalu, w kategorii "Sądeckiego Autora" (wydano ostatnio dwie moje książki, rzadko podsyłam materiały, które publikowane są na łamach portalu).
W pierwszej chwili poczułam się zaszczycona. Umieściłam nawet na fejsbuku wpis wyrażający moje zdziwienie, bo myślałam, że w dzisiejszym świecie człowiek sam musi zabiegać o wszystko, w tym uznanie itp. a okazuje się, że nie. Potem nakierowałam swoje myśli na działania sił "z góry", bo to 2 lutego - Ofiarowanie i światło itp. Dalej zaś zastanawiać się zaczęłam: kto zgłosił moją kandydaturę i nawet przepytałam kilka osób. Mając możliwości dotrzeć do źródła, doszłam jednak do wniosku, że wolę nie wiedzieć. Następnie chciałam wysłać pismo, w którym wyrazić bym miała rezygnację z ubiegania się o tytuł w konkursie, ale wysłuchałam nagrania przepowiadania o. Fabiana Błaszkiewicza i postanowiłam w to nie ingerować.
Dostałam talenty. Jak każdy. Dostałam ten konkretny talent i głód, by pasję, w którą się przerodził, realizować. Kiedy odezwał się we mnie ten głód, tylekroć stałam u stóp mojego Pana prosząc o łaskę, bym mogła robić to, co robię - pisać. Ileż to razy moje wnętrze płonie i boli od owej pasji tego talentu?! Dostałam zaszczyt od mojego Pana wtedy, kiedy w towarzystwie 150 osób z całego świata pozwolił mi przebyć drogę do wnętrza niezrozumienia tego, co mi zrobił, czym obdarzył. A teraz jacyś ludzie, jakieś ukonstytuowane rekiny i grube ryby pracowników sądeckiej kultury, wśród których jest co najmniej jedna z owego towarzystwa sprzed lat, chcą dokonać oceny tego, co dał mi Pan?
Mam statystyki na blogu. Twoja nawracająca obecność tutaj, Drogi Czytelniku, jest dla mnie najlepszym i najmilszym tytułem autora, którego czytasz. Dziękuję Ci za ten zaszczyt.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz