Więc kiedy wróciłam do prostych włosów, to z czasem zatęskniłam do życia sprzed trwałej. Tamte lata zaowocowały tym, że stałam się mistrzynią kuchni. Ot taką, nie na miarę własnych programów telewizyjnych i medialnego show wulgaryzmu i chamstwa, ale akurat taką, by na zapach duszonej golonki ściągnęły się do nas "wszystkie chłopy" z miasta. Ktoś mógłby powiedzieć, że "realizowałam się" w kuchni. Nawet usłyszałam takie stwierdzenie, ale że padło z ust mężczyzny, od razu uznałam je za szowinistyczne i postanowiłam coś zrobić z tym "realizowaniem się". Potem się okazało, że owo stwierdzenie tamtego mężczyzny nie wynikało z szowinizmu a z prawdziwej potrzeby domowych posiłków i ciepła, ale już było za późno, bo właśnie wyprostowały mi się włosy po ostatniej trwałej i zaczęłam "realizować się" na innych polach.
Dziś uważam, że wszelkie zabiegi kulinarne o szerszym zasięgu niż codzienność rodziny, która choć się rozrosła, to jednak się skurczyła, ściągają mnie na ziemię i nie pozwalają na rozwinięcie skrzydeł. Inaczej mówiąc - odmóżdżają. Właśnie dziś miałam taki odmóżdżający dzień, bo przecież w mijającym tygodniu było świętej od anioła, trzech jabłek i róż, więc do jutrzejszej kawy trzeba podać golonkę, a do golonki placki, a do placków pewnie sałatki. Koniecznie musiałam też utopić smalcu ze skwarkami i cebulą, bo z poprzedniego wytopu skończył się dziś na moich kromkach, a i pośród gości są tacy, którym tylko tym specjałem można dogodzić. Wykonałam szybki telefon do koleżanki, z której nazwiskiem przepis na placek widnieje w moim kapowniku, a że placek piekłam raz w życiu, zadałam krótkie pytanie: biszkopt ma być na samym spodzie, czy na samej górze?
- W środku - usłyszałam od mojej imienniczki, której zapewne święta ze wszystkich swoich atrybutów, lilię podarowała.
No i całe szczęście, że przed wieczorem zadzwoniła Mała Duża Córeczka i udostępniła Maleńką Wnuczkę z jej opowieścią na dzisiaj o krasnoludku, na którego ktoś (ktoś za każdym razem znaczy kogoś innego, ale też za każdym razem słowo to wypowiadane jest z wielką atencją) rzucił czar i ten zamienił się w chrabąszcza. Krasnoludek już po przemianie miał taką ilość przygód, że sam Andersen by się zawstydził z braku wyobraźni i pomysłów. Na koniec Maleńka Wnuczka się zagalopowała, bo stwierdziła, że mama krasnoludka, o imieniu, którego nie pomnę, tak się wystraszyła tego chrabąszcza, że wyrzuciła go.
Mała Duża Córeczka czuwała nad opowieścią swojej pierworodnej, bo zaraz wyciągnęła morał i nauczyła empatii.
Na szczęście Maleńka Wnuczka nie zmienia się tak gwałtownie, nadal twierdząc, że lekarstwa kupuje się w iptopece i łantem się jedzie na zakupy.
Dobrze, że choć przez internet zasiała krasnoludki, to będą dobre placki ;).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz