Kiedyś w naszym hufcu mieliśmy komendanta wybranego decyzją
Zjazdu, w zgodzie z ordynacją wyborczą. Niespełna 4 dziesiątki ludzi miały uprawnienia
do głosowania. Komendant, człowiek chory na władzę, doprowadził do skłócenia
środowiska instruktorskiego. Tak. Tego nielicznego środowiska ludzi, którzy
znali się jak łyse konie, wiele lat ze sobą współpracowali w różnych, nawet
najtrudniejszych warunkach, wykonując społecznie pracę dla dobra najmniejszych.
Piękne ideały naszej harcerskiej organizacji dojrzewające od 100 lat pozwoliły
wyrzeźbić i nam nasze charaktery. Zdawałoby się sielanka – Prawo i Przyrzeczenie,
harcerski krąg, pieśń pożegnalna, bratnie słowo o wzajemnej pomocy…
Komendant reprezentował nas na zewnątrz, był niejako naszą
wizytówką, więc siłą rzeczy postrzegano nas przez pryzmat jego kłótliwej,
chaotycznej, i - co tu dużo mówić - wrednej natury. Z roku na rok rosła buta
komendanta wobec nas – ludzi, którzy oddawali zupełnie darmo swój prywatny czas
dla realizacji wielkich celów – dla wychowania młodego pokolenia w systemie
określonych wartości a jednocześnie tworzyła się wokół naszej społeczności
nieprzyjemna atmosfera spowodowana coraz to gorszym wizerunkiem zewnętrznym. Od grantodawców z miasta słyszeliśmy, że coraz
gorzej jesteśmy postrzegani; ewentualni darczyńcy zamykali przed nami drzwi
swoich gabinetów. Jak prowadzić działalność organizacji pozarządowej bez źródeł
finansowania? Po zmianach ustrojowych trudno nam było połączyć umiejętności
wychowawców i programowców z koniecznością pozostania księgowymi i
przedsiębiorcami, tudzież ze znawstwem w wielu innych dziedzinach naszego instruktorskiego działania. Bo
każdy drużynowy i instruktor harcerski to taki omnibus we wszystkim. I zaledwie
nam się to udało kolejny kłopot, nowe zadanie.
Byliśmy więc źle postrzegani na zewnątrz i do tego skłóceni od
środka. Podatni na tego typu działania do dziś nie zauważyli zmiany
rzeczywistości, pomimo że minęło już wiele lat od kiedy nie ma tamtego
komendanta, i wciąż knują i spiskują. Część ludzi odsunęła się na bok, postanawiając
przeczekać; nie wszyscy wrócili, zaś ci, którzy wrócili, wciąż mają z tyłu
głowy podejrzliwość. Inna znów część postanowiła pracować pomimo wszystko, by
ratować co można – od środka i na zewnątrz. Zdecydowana większość wiedziała, że
źródłem wszelkiego zła jest osoba komendanta, ale co innego wiedzieć, a co
innego wierzyć w dobre intencje pozostałych, zwłaszcza, gdy było się karmionym
propagandą zła i nienawiścią jak chlebem powszednim. Nie nadużyję mocnego sformułowania, że tyle
wiemy o sobie, na ile nas sprawdzono…
Komendant miał wsparcie we władzach zwierzchnich. Czasem
wydawało się, że może to z nami jest coś nie tak, że to my jesteśmy tym
kierowcą ciężarówki na autostradzie dziwiącym się komunikatowi z radia, który
ostrzegał użytkowników przed jednym wariatem jadącym pod prąd i komentującym: Jeden?
Setki!
Atmosferę panującą wśród instruktorów doskonale przeczuła młodzież. Ci
mądrzejsi – wychodzi na to, że my – ze swej lojalności, nie wciągaliśmy
podopiecznych w spory dorosłych. Wzrosła nam młodzież zbuntowana na wszystkich
instruktorów. Bunt rozchodzi się jak kręgi na wodzie na coraz to młodszych
podopiecznych. Nie wiadomo dlaczego, nie wiadomo, gdzie źródło – młodzi mają
przekonanie, że baza to wróg.
Skończyło się kilka wielkich przyjaźni. Wielu z nas nosi
rany w duszy i w sercu. Niektórzy urażoną ambicję – całkiem słusznie. Pozostał straszliwy
niesmak. Gorycz jak po zapaleniu wątroby.
Najgorsze jest to, że nikt z nas nie podjął żadnych działań,
by tę sytuację zmienić, by doprowadzić do odwołania tamtego komendanta. Mieliśmy
przecież w ręku takie narzędzie… Choć może gorsze jest to, że patrzyliśmy jak
rujnowana jest przyjaźń i braterstwo. Przecież to nie była cudza przyjaźń i
cudze braterstwo tylko nasze własne… Czy to, że byliśmy sparaliżowani strachem
jest jakimś argumentem obrony? Jak można było pozwolić tak spętać własną
wolność i godność, przecież nie wiązała nas żadna umowa, żaden akt, a tylko
instruktorska powinność... A może najgorsze jest to, że pozwoliliśmy, by w młodych ludziach zachwiała się wiara w nas (pośrednio w harcerskie ideały), że zburzyliśmy
ich bezpieczeństwo i poczucie, że przyjaźń i braterstwo naprawdę istnieją?
W tej opowieści nie ma ani jednego słowa, zdarzenia czy uczucia
zmyślonego. To jest naga prawda w skali mikro. Kilkuletnia kadencja szybko mija, tyranów nie wybiera się po raz wtóry. Niestety niesmak pozostaje na długo. A niektórych stosunków międzyludzkich nie da się odbudować nigdy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz