Strefę sacrum od profanum oddziela zaledwie kilkanaście kilometrów. Na innym niż polski zboczu góry, oddzielonym grubą kreską granicy państwowej prężnie rozwija się ośrodek kultu religijnego. W miejsce objawień maryjnych ściągają tłumy pielgrzymów. Mówią i modlą się różnymi językami, ale - jak to powiedział pewien Słowak wychowany u południowego stoku Eliaszówki - język polski jest identyczny jak góralski. Można więc modlić się w różnych językach - wszak brzmią bliźniaczo, nadto wspólna dla wszystkich języków i religii melodia "Ojcze nasz" i "Zdrowaś Mario" łączy języki, a ludzi scala we wspólnocie.
Wielu prawdziwych pielgrzymów-turystów z plecakami przechadza się po szczycie wzniesienia na polanie Zvir. Z autokarów wysypują się zorganizowani przemysłowo pielgrzymi. Wielu przyjechało indywidualnie. Są rodziny romskie - odsetek ich w społeczeństwie w kraju południowych sąsiadów jest spory. Słychać głosy małych dzieci z wielkim nabożeństwem pytających, gdzie ta Matka Boska. Ktoś prowadzi roztrzęsioną staruszkę, której na tę okoliczność założono sportowe buty. Jest upał, więc wiele osób ociera pot z czoła pustą dłonią, albo dłonią uzbrojoną w chusteczkę. Męczą się, sapią. Gdy złapią oddech, włączają się do modlitwy. Jedna z wycieczek przemysłowych pielgrzymowiczów mówi w moim rodzimym języku, kobiety są krzykliwe. Głośniej od nich zachowują się tylko Romowie. Wśród moich rozdartych rodaków zauważam - rozpoznaję po głosie - kobietę mieszkającą ze dwie ulice dalej, która wiecznie wszędzie krzyczy i się awanturuje. Młoda dziewczyna klęczy rozmodlona. Romowie niosą bukiety kwiatów. Wszyscy pielgrzymi mają w rękach plastikowe, większe lub mniejsze, butelki - kto nie ma, może zakupić na miejscu z naklejką z wizerunkiem sanktuarium w górach. Nieopodal tryska źródło z wodą o cudownych właściwościach - ma moc uzdrowienia. Nie wiedzieć dlaczego, źródło nazywa się źródłem Jana Chrzciciela. Księża, we trzech odprawiają koronkę do Bożego Miłosierdzia. Kiedy po modlitwie podchodzę blisko polowego ołtarza chcąc zrobić zdjęcia ikon, jeden z nich mnie zatrzymuje i mówi, że tam wejść nie mogę. Uzmysławiam sobie, że to swoisty ikonostas, za którym znajduje się prestoł (tron) i tam wejść może już tylko kapłan.
Miejsce to, polana górska na południowo-wschodnim stoku Eliaszówki - jednego ze wzniesień Beskidu Sądeckiego w Górach Lubowelskich jeszcze 20 lat temu niczym nie wyróżniało się od innych, podobnych sobie polan. Dziś Beskid Sądecki i Beskid Niski porastają czapy lasów. Kiedy zasiedlili je Rusini i Wołosi (z czasem Rusini i Wołosi zasymilowali się i dla Polaków wytworzyła się odmienna grupa etniczno-kulturowa i religijna - Łemkowie), pasterze (wołoscy, gdyż ci trudnili się pasterstwem) wygolili je dla stad owiec i pilnowali, by las nie wydarł pastwisk, które dawały im utrzymanie. Tragiczna historia Łemków po II wojnie światowej, przesiedlenia i zakaz powrotu na swoje ziemie przyczyniła się do tego, że zbocza i szczyty gór z powrotem wziął we władanie las. Zarastał, a właściwie narastał rok za rokiem, krzew za krzewem, drzewo za drzewem. Więc 20 lat temu na południowo-wschodnim stoku Eliaszówki w Beskidzie Sądeckim w Lubowelskich Górach znajdowała się polana Zvir, której jeszcze las nie pochłonął. Dwie małe dziewczynki wyprowadzały tam ze wsi krowy na pastwisko. Wieś (łemkowska) znajduje się w dolinie wyżłobionej głęboko Litmanowskim Potokiem, który oddziela Lubowelskie Góry i Beskid Sądecki od Pienin dzieląc równocześnie strefę sacrum od profanum. Dziewczynkom od sierpnia 1990 roku przez 5 lat ukazywała się Matka Boska i jest to miejsce objawień uznane oficjalnie przez Kościół Katolicki.
Kult kwitnie i rozwija się, co akurat moim zdaniem nie sprzyja kontemplacji i pobożnej modlitwie. Jedyne co można kontemplować, to mało pobożne zachowanie większości pielgrzymów. Gdy byłam tam kiedyś, dawno - o! to było miłe i urokliwe miejsce. Ludzie samoistnie modlili się i odmawiali koronkę. Teraz księża robili to chyba na czas, zaraz potem prędko pozwijali sprzęt nagłaśniający, spisali intencje modlitw (co tam jeszcze "spisali" to nie wiem, tylko podejrzewam, skoro można wykupić sobie miejsce na tablicy zbudowanej z szyn, na którą jak wagoniki wjeżdżają granitowe małe tabliczki z wyrytą wdzięcznością ku Matce Boskiej i taka indywidualna tabliczka wdzięczności wisi mniej lub więcej dni, w zależności jak długie wiszenie się opłaciło) i prędko, prawie biegiem udali się do samochodów. Z pielgrzymami złaknionymi kontaktu słownego rozmawiali dosłownie w biegu i zapewne ich pośpiech był usprawiedliwiony.
W Pieninach - w Małych Pieninach po słowackiej stronie, gdzie niejedna polna lub górska droga przecina drogę jezdną, stoi w głębi niejedna kapliczka. Kapliczki i krzyże stojące w głębi od drogi głównej świadczą tylko i wyłącznie o tym, że kiedy je stawiano, drogi przebiegały właśnie tamtędy. Wszystkie tereny zamieszkiwane niegdyś przez Łemków - od Szczawnicy po Bieszczady poznaczone są kaplicami i krzyżami stojącymi dziś w polu, daleko od drogi. Nie ma tamtych ludzi, nie ma ich domów ani dróg. Pozostały kapliczki, krzyże, cerkwie, z których wyjście bezpośrednio na łąki świadczy nie tylko o orientacji na wschód, ale również o tym, że niegdyś tam właśnie znajdowała się główna droga dotarcia do świątyni, a wieś znajdowała się z innej niż dziś strony.
Tamta kapliczka, przy jednej z polnych dróg, urzekła swoim wyglądem. Ktoś by powiedział - ruina. Dla mnie miejsce godne zatrzymania się i zadumy. Po starej lipie został tylko pień, ze słojów którego łatwo można obliczyć wiek i drzewa, i kapliczki. Wokół, jak okiem sięgnąć - pola, gdzieś daleko zakończone wzniesieniami. Podtatrze. Równia. Gdzieś w odległości, która wymaga ode mnie założenia okularów, rozplantowywuje się obornik na polu. Smród jak jasna cholera. Kapliczka pęknięta na pół, jakby to nie mur, a serce pękło. Nawet nie wiadomo czy Boga, czy Maryi, bo wewnątrz znajduje się tylko złożona wykładzina, wyblakli Święci, popękane od starości i zmiennych temperatur plastikowe kwiaty - stare jak świat, może nawet pierwsze wyprodukowane z plastiku. I przy stoliku anałojczyku sterta pustych butelek po alkoholu. Obok kapliczki ludzkie fekalia i rozrzucony papier toaletowy w komplecie do tych fekaliów, znaczy - ze śladami użycia. Biel zewnętrznych ścian kapliczki wyraziście odcina się na tle błękitnego nieba. Po drugiej stronie Karpat słońce inaczej świeci niż u nas. Pola, na których wzrasta chleb, rozkołysane delikatnym powiewem wiatru kłaniają się nie wiedzieć komu. One jedne zachowują w tym miejscu wierność majestatowi, który rozsypuje się i pęka wraz ze ścianami kapliczki.
Kiedy stawiałam pierwsze znaki myślałam, że strefy sacrum i profanum znajdują się odwrotnie niż to widzę teraz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz