MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 23 czerwca 2015

Podróż

Trzeba się wybrać w drogę. Aby wydostać się z kotliny górskiej należy udać się niegdysiejszym traktem węgierskim, który od południa prowadził w głąb kraju, przechodząc obok siedzib pustelników – św. Justa i św. Świerada. Najpierw podąża się dnem kotliny górskiej, a zaraz potem wspina się na ścielące się wokół pasma. Droga ciągnie ię wzdłuż koryta rzeki i jest naturalną granicą między Beskidem Wyspowym a Pogórzem Rożnowskim. I to stamtąd najbardziej widać podobieństwo tej ziemi do włoskiej Toskanii. Czuję się swojsko dopóki trakt wiedzie pomiędzy górami, przez przełęcze. Skoro się jednak zdecydowałam ruszyć w drogę wiadomym jest, że wkrótce dające bezpieczeństwo najmilsze widoki zostaną poza mną. Czas jakiś towarzyszą mi w podróży i żegnają się w ukłonach, przeistaczając się w coraz to nowe, niższe pasma. Jeszcze zabłądzę w Gorce, ale po nich już coraz dalszy horyzont. Mijam Moje Miasto z czasów Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką, które – dzięki obwodnicy, jaką zyskało jakiś czas temu – mija się dosłownie. I pomimo. Zawsze, kiedy znajduję się na tej obwodnicy płaczę nad wiosennymi kwiatami, które mogłabym zrywać na tamtej łące, gdyby tylko czas zatrzymał się w miejscu. Przecież wciąż czuję ich zapach i wciąż żywo pamiętam tę chwilę, gdy szłam z koleżanką w tamte wiosny po podmokłych łąkach i niosłam te kwiaty zwiastujące wiosnę. Wszystko, cała atmosfera wiosny, była wtedy omdlewająca.  I dziś też czas w tamtym miejscu jest omdlewający. W uszach na przemian biją dzwony i grają świerszcze. Nawet słyszę trzepot skrzydeł ważki – tej znad Małej Rzeczki… Ale przecież i Moje Miasto zostało już za mną. Niedaleko od niego ziemia rozciąga się w ostatnich fałdach nierówności, by stać się całkiem gładką. To tam, w okolicach ostatniego fałdu nawołuje mnie mała dziewczynka, która w odległej przyszłości zostanie Moją Babcią. Jej głos wychodzi z pustych oczodołow graboszyckiego dworu. Zimą, gdy drzewa okalające ruiny wystawiają na najmniejsze promienie słońca bezlistne gałęzie, głos owej małej dziewczynki jest wyraźny, niczym niestłumiony. Każda inna poru roku wybrana na podróż tamtym gościńcem sprzyja tajemnicy. Nigdy nie opowiadała mi czy miała szczęśliwe dzieciństwo. Moja Babcia. Przecież mogło być szczęśliwe nawet wtedy, gdy wysłano ją do pracy w tym dworze. A może to nie był ten dwór, tylko raczej tamten drugi, mniejszy, bliżej jej rodzinnego domu? Bo mieszkała w głębi, a tamtędy nie idzie główna droga. No, tylko gdyby było inaczej, czyli, gdyby pracowała tam w głębi, to kto mnie w takim razie woła? Czyj głos słyszę za każdym razem, gdy tamtędy zmierzam?
Jeśli dobrze wytężyć wzrok, to od strony kierowcy można zobaczyć w oddali pasma gór. Ale zawsze są zasnute mgłą. To znaczy, że są daleko, a nie, że widoczność jest kiepska.
Od dawna jestem na terenie księstwa, które obecnie jest królestwem li tylko karpia. Karpiowi niczego nie brakuje, jest królewską rybą i jest rzeczą naturalną, że tradycja hodowli karpia pochodzi od czasów dawnych.
Wnet minę dwa zamki. Jeden z nich jest ukryty przed okiem turysty będącego tylko przelotem, za to drugi stoi niemal na środku drogi. Tam, gdzie drugi stoi niemal na środku drogi, dzieje minionego stulecia przyćmiły wszystko, o czym chciałyby opowiedzieć wieki. Tylko zamek z wieżą stoją niewzruszenie i rzeka płynie jak płynęła, choć wciąż jest inna, bo przecież nie da się dwa razy do tej samej wejść. O tej rzece pisał Marian Niżyński i była lekturą obowiązkową dla dzieci w Moim Mieście.
Nieco dalej królowa polskich rzek, która wcale w tym miejscu na królową nie wygląda. Jeśli spojrzeć na mapę, wije się dziwacznymi zakolami i właśnie ona oddziela w tym miejscu geograficznie dwie krainy, choć co do krain historycznych, to z granicą nie było tak prosto.

I wnet cały świat robi się zakurzony. Gdyby wziąć pióra przywiązane na patyku i zetrzeć cały kurz z tamtego świata, pewnie byłoby przyjemniej nań patrzeć. A kiedy jest tak, że zaledwie jedno miasto się kończy, a następne już się zaczyna, trzeba zrobić unik i wyjechać z tego ciągu, gdzieś w stronę fabryki chmur. Bo, kiedy od strony pasażera już widać fabrykę chmur, to można się na nią napatrzeć, ale trzeba pamiętać, żeby – gdy się ją już minie – skręcić w prawo. I jeszcze tylko kawałek, kawałeczek i już się jest u Małych Ludzi. A tam, gdzie mieszkają Mali Ludzie, ulice noszą nazwy drzew. O! Przepraszam. Jest jedna Motylowa. Ale o tym będzie inna opowieść.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz