Wraz z wejściem na sanocki zamek, który jest siedzibą Muzeum Historycznego, weszłam w Beksińskiego. Było to w dniu, w którym trafiły do sprzedaży wydane w 10. rocznicę jego śmierci nigdy nie publikowane opowiadania. Taki też tytuł nosi wydany zbiór - Zdzisław Beksiński "Opowiadania". Otwarta na chybił trafił książka, wciąga każdym magicznym słowem w głąb fascynującej twórczości literackiej. I zapewne nie sięgnęłabym po nią, gdybym nie zderzyła się z jego malarstwem. Tak. Zderzenie to najlepsze określenie tego, co czułam ujrzawszy na własne oczy jego dzieła. Sporych rozmiarów książka zawierająca jedyną twórczość literacką, próbie której podjął się artysta w latach 63-65 i niestety zarzucił czując niespełnienie, musiała chwilę zaczekać objęta mięsistą obwolutą, ponieważ przyszło mi do głowy, by najpierw poznać szerzej autora niezwykłej twórczości, który na niwie malarstwa, a wnet i literatury, stał się dla mnie jak Zderzacz Hadronów dla Einsteina. Sprowadziłam więc Magdaleny Grzebałkowskiej Beksińskich portret podwójny i ponownie weszłam w Beksińskiego. I w całą jego rodzinę.
No przecież nie opowiem o tych nocach spędzonych nad lekturą, które w sposób tajemniczy zamieniały się w spotkania rodzinne, choć Beksińscy byli hermetyczni do granic pojmowania. Może i bardziej bym chciała otwarcia ze strony pani Zofii - żony i matki, ponieważ brakuje mi bezpośredniego kontaktu tej ważnej osoby w życiu rodziny, ale autorka założyła, że pokaże ją tylko oczami męża i syna, a ci traktowali ją jak oczywistą oczywistość niezbędną do życia i przez to nieuświadomioną jak np. powietrze, czy bicie serca, możliwą do dostrzeżenia tylko w momencie deficytu, bardziej braku.
Nie opowiem również o przeżyciach tych kilku nocy, gdy zanurzałam się w niezwykłym świecie stworzonym w opowiadaniach Zdzisława Beksińskiego, wielu światach i akcjach z pozoru oderwanych, lecz tak naprawdę połączonych geniuszem obłędu narratora. I tylko niewłaściwym, bardzo nie na miejscu akcentem jest dla mnie posłowie "Opowiadań", którego nie radzę nawet zacząć czytać.
Po przeczytaniu książki M. Grzebałkowskiej, po poznaniu wielokrotnie wyrażanej w przytaczanych wywiadach niechęci artysty na tytułowania swoich obrazów, by nie stworzyć nawet cienia możliwości szeregowania i szufladkowania przez różnej miary znawców tematu, pomyślałam: jak dobrze, że książka jest dziewicza, że nikt nie miał jeszcze możliwości porównań, klasyfikacji, narzucenia skojarzeń etc. Wiedząc, bo artysta wielokrotnie powtarzał, co przedstawiła czytelnikowi M. Grzebałkowska, że malarstwu Z. Beksińskiego nie przyświecała żadna ukryta idea, żaden zakamuflowany podtekst, żadne odwołanie się do czegokolwiek ponad aktualną wizję i potrzebę ducha, pomyślałam, że przeczytam opowiadania otwarte tylko na moją wyobraźnię, którą ukierunkują słowa - bardziej malujące niż opisujące światy autora.
A tu masz posłowie, którego autor przypisuje Beksińskiemu chyba tylko swoje teorie spiskowe, porównuje do nurtów i twórców literatury światowej, wyszukuje odzwierciedlenia rzeczywistości i wydarzeń nawet życia politycznego kraju, a co jak co, ale rzeczywistość polityczną Beksiński miał w dupie. Tak samo jak całą rzeczywistość w ogóle i funkcjonował wyłącznie w świecie swoich fantazji, choć często na wzór narratora swoich opowiadań roztrząsał dylemat czy przypadkiem to nie on jest wytworem fantazjii, śnił sny we śnie. I tu m.in. autor posłowia przypisuje Beksińskiemu wzorowanie się na twórczości Ionesco i gdybym nie miała przez to obrazić obu Wielkich, napisałabym: czy innego dupesco. To, że Z. Beksiński fascynował się twórczością Gombrowicza, Brunona Schulza czy choćby przytoczonego Ionesco nie znaczy, że postanowił pisać jak oni. Dlatego właśnie nie znoszę krytyków sztuki, ponieważ za ich przyczyną powstaje zbyt wiele ram, szuflad (nie wiem dlaczego spod moich palców wyszło słowo: "szyflag"), szablonów, szlabanów i granic. Osoba zafascynowana czyjąś twórczością nie staje się plagiatorem. Fascynacja polega na zbieżnym poziomie wrażliwości. Gdyby wrażliwość Beksińskiego była na innej płaszczyźnie, nigdy nie sięgałby po Gombrowicza, Schulza, Ionescu i innych, którzy go fascynowali. Proste?
Być może autor posłowia wie o czymś, co kompletnie nie wynika z książki M. Grzebałkowskiej, choć książka tej ostatniej - portret jak stoi w tytule - napisana jest z zachowanych fragmentów licznej korespondencji, dzienników, materiałów źródłowych, których autorem był sam Beksiński i to Beksiński wielokrotnie powtarzający, by nie szufladkować go nigdzie, nie przypisywać mu żadnych idei ponad idee fixe tę jedną właśnie, która w danym momencie stanowiła jego wizję - wyobraźni złączonej z potrzebą wypowiedzi. Dzięki M. Grzebałkowskiej można się dowiedzieć, że malowanie obrazu nie było jednorazowym aktem. Najczęściej malował i malował i wciąż będąc niezadowolony z efektu darł albo palił, nazwijmy to - prototypy, aż namalował obraz, który zaspokoił w nim wszystko, który był wiernym odzwierciedleniem jego widzenia, potrzeby, czucia.
Kiedy na sanockim zamku wchodzi się do galerii Beksińskiego chciałoby się stamtąd już nigdy nie musieć wychodzić. Zostać na zawsze w świecie jego wyobraźni. Niektórzy twierdzą, że mrocznej, według mnie odmalowanej niezwykłością barwy, kształtu, figury, a przede wszystkim głębi. Nie jestem na szczęście znawcą tematu. Jestem odbiorcą świata. Jestem taflą lustra, w którym może się odbić piękno i niezwykłość chwili z jej niepowtarzalnością i przemijaniem. Jestem zderzaczem hadronów wreszcie, w którym, gdy zderzy się piękno z pięknem, powstaje energia uczucia niemierzalna ludzką miarą.
P.S. Nie radzę oglądać twórczości (szczególnie obrazów) Zdzisława Beksińskiego w galeriach internetowych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz