Otrzymałam informację zwrotną od jednego z przyjaciół po
przeczytaniu wpisu na moim blogu w poście Luźne zapiski - znów ze szpitala.
Napisał m.in., że nie zdawał sobie sprawy z cierpienia z
jakim się zmagam.
Jejku, nie wiem, czy sama nazwałabym to, z czym się zmagam,
cierpieniem. Cóż, ból potrafi uprzykrzyć życie i odebrać radość ze wszystkiego,
zapędzić w kozi róg, trzymać w kleszczach, świdrować, kłuć, jątrzyć, razić itd.,
choć przecież nawet i z tym (nieodzownym towarzyszem mojego życia) potrafię
śmiać się do rozpuku. Z wszelkimi niedogodnościami borykam się od urodzenia i
przez dziesiątki lat myślałam, że tak mają wszyscy, a po części mi wmówiono, żeby
nie jęczeć i nie zmolić, bo wszystko to jest tylko niskim progiem odczuwalności
bólu i najmniejszy bodziec bólowy powoduje mój lament. Z tym najmniejszym
bodźcem bólowym to jest tak jak w starej chińskiej przypowieści o ośle i
tragarzu, który dokładając na grzbiet osła wciąż po jednym ziarnku pytał czy
aby nie jest mu za ciężko. Od jednego, drugiego, trzeciego i kolejnego ziarna
nie było osłowi za ciężko, aż któreś z kolei spowodowało, że pod osłem ugięły
się kolana i zwierzę padło pod nałożonym ciężarem. Więc i ja przekraczałam i wciąż przekraczam
niekiedy możliwości wytrzymałości na ciężar (bólu) do udźwignięcia. Ból ciała jest
jednak czynnikiem jakoby niezależnym i jeśli medykamenty nie pomagają – a okazuje
się, że bardziej szkodzą niż pomagają, a medyczna marihuana wciąż jest
elementem przetargów politycznych i ekonomicznych – nie ma gdzie złożyć
zażalenia.
Z mojej perspektywy dopóki nie jestem zdana na opiekę innych
ludzi, dopóki choroba nie obnaża mnie z godności przynależnej niezależnemu (samodzielnemu)
człowiekowi jest dobrze. Zdarzają się momenty, jak ten opisany w przytaczanym
poście, że staję się obiektem dla machiny procedur medycznych, zdarzają się (coraz
częściej) momenty, że bez pomocy domowników lub przyjaciół nie jestem w stanie
sobie poradzić, ale do tego przybieram formę pokory, o której pisałam i jakoś
jest.
Najgorszy do udźwignięcia jest czynnik złej woli ludzkiej,
niezrozumienia lub czystej złośliwości w różnych interakcjach społecznych. O roli machiny prawnej i
urzędniczej już pisałam. Mogę jeszcze napisać, ale nie tym razem.
Dzisiaj chciałabym napisać o tym, co przez ostatnich
kilkadziesiąt miesięcy najbardziej boli. O tym też już było, ale z nieco innej
perspektywy. Dzisiaj napiszę o tym z perspektywy osoby chorej, słabej, niepełnosprawnej,
pokrzywdzonej przez los i dodatkowo krzywdzonej przez człowieka. Bo to jest
rzecz, która przysparza największego cierpienia, zwłaszcza że to cierpienie rozgrywa
się w sferze ducha. Od ponad dwóch lat jestem dyskryminowana i niszczona przez władze
krakowskiej chorągwi i powołany zespół instruktorów ds. organizowania akcji
letniej. Nie zezwala mi się na organizowanie wypoczynku letniego dla dzieci a
przez to na realizowanie mojej pasji, dla której niegdyś poświęciłam karierę
zawodową i przez całe życie dokonywałam wyborów pomiędzy własnym zdrowiem i
rodziną a byciem instruktorem harcerskim. Informowałam o tym wszystkie władze
ZHP na każdym szczeblu (wcześniejsze i obecne). Nie było i nie ma żadnej
reakcji, poza jedną odpowiedzią, która tak naprawdę jest usprawiedliwieniem bezsilności
piszącego.
Do całej historii można wrócić tutaj, więc nie będę się powtarzała. Jednak, gdy po raz kolejny leżałam
na szpitalnym łóżku obnażona (dosłownie i w przenośni) z tego, co we mnie jest
człowiekiem, naga, przypięta pasami do łóżka operacyjnego, śmiertelnie przerażona
efektem znieczulenia i samej operacji, rzygająca, najpierw w pampersie, a potem
załatwiająca się na basen w towarzystwie mężczyzn, bez zębów, bez godności,
zdana na pracowników szpitala (nigdy do końca nie wiadomo czy przyjaźnie
nastawionych), podpięta pod aparaturę, pod tlenem i z sączkami wystającymi z
ciała, napuchnięta tak, że dzisiaj sama się nie rozpoznaję na zdjęciu itd. wywołałam
w pamięci obraz przedwojennego filmu nadawanego w czasach mojego dzieciństwa i
młodości w „Starym kinie”. Był to film o sierocińcu dla dziewcząt prowadzonym
przez zakonnice. Jest taka scena, że cały sierociniec wyjeżdża na jakiś piknik,
a nastolatka, która też miała uczestniczyć w tej fieście, pozostaje przykuta do
łóżka umierając na suchoty. Kaszląc i dusząc się w upalny dzień, w agonii,
prosi krzątającą się zakonnicę o łyk wody. Ta, zamiast spełnić prośbę
umierającego dziecka, namawia dziewczynę do ofiary i każe jej to zrobić w imię
boga tej zakonnicy umierającego na krzyżu (bo na pewno nie w imię Chrystusa, którego przywołuje).
Człowiek, który robi mi krzywdę niczym nie różni się od tej
zakonnicy. Wszyscy we władzach Związku Harcerstwa Polskiego, na różnych
szczeblach władz, którzy milczą i nie reagują na moją krzywdę, na moje pisma i
skargi, współuczestniczą i są współwinni gnębienia mnie, dyskryminacji i zadawania mi cierpień i śmierci duchowej.
To jest największe cierpienie, z którym się zmagam. Większe
niż fizyczny ból, który towarzyszy mi na co dzień.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz