Tamten dzień był zimny jak na lato. Od rana po niebie goniły się z zimnym wiatrem pierzaste obłoki. I choć odsłaniały słońce i błękit nieba, dominowały. Około południa niektóre z tych pięknych, podniebnych, kłębiastych żaglowców stały się brzemienne w deszcz, brzuchy im spuchły i zsiniały i równie nagle jak spuchły - przepuściły wodę niczym lniany worek na mąkę. W promieniach słońca lały się strugi deszczu, by na czas ustąpić i pozwolić wreszcie słońcu w sposób nieograniczony ozłocić pole widzenia. Szliśmy w aureoli szczęścia. Ktoś przesądny powiedział: - Takie będziecie mieć życie jak ta dzisiejsza pogoda.
Dobrze, że deszcz i wszelkie kaprysy losu zdarzyły się na początku naszego wspólnego życia, bo przecież wtedy mieliśmy najwięcej zapału i siły. W ilości porównywalnej do naiwności i nieznajomości życia. Hartowaliśmy się więc w naprzemiennych warunkach i nabierali odpowiedniej twardości: bardzo mocnej, ale nie aż tak, żeby nie pęknąć od środka ani nie skruszyć się na powierzchni.
Kapłan, gdy nam dzisiaj składał życzenia podczas Eucharystii powiedział: przetrwać z sobą tyle lat, to prawdziwy cud.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz