Wraz z wejściem na sanocki zamek, który jest siedzibą Muzeum Historycznego, weszłam w Beksińskiego. Było to w dniu, w którym trafiły do sprzedaży wydane w 10. rocznicę jego śmierci nigdy nie publikowane opowiadania. Taki też tytuł nosi wydany zbiór - Zdzisław Beksiński "Opowiadania". Otwarta na chybił trafił książka, wciąga każdym magicznym słowem w głąb fascynującej twórczości literackiej. I zapewne nie sięgnęłabym po nią, gdybym nie zderzyła się z jego malarstwem. Tak. Zderzenie to najlepsze określenie tego, co czułam ujrzawszy na własne oczy jego dzieła. Sporych rozmiarów książka zawierająca jedyną twórczość literacką, próbie której podjął się artysta w latach 63-65 i niestety zarzucił czując niespełnienie, musiała chwilę zaczekać objęta mięsistą obwolutą, ponieważ przyszło mi do głowy, by najpierw poznać szerzej autora niezwykłej twórczości, który na niwie malarstwa, a wnet i literatury, stał się dla mnie jak Zderzacz Hadronów dla Einsteina. Sprowadziłam więc Magdaleny Grzebałkowskiej Beksińskich portret podwójny i ponownie weszłam w Beksińskiego. I w całą jego rodzinę.
No przecież nie opowiem o tych nocach spędzonych nad lekturą, które w sposób tajemniczy zamieniały się w spotkania rodzinne, choć Beksińscy byli hermetyczni do granic pojmowania. Może i bardziej bym chciała otwarcia ze strony pani Zofii - żony i matki, ponieważ brakuje mi bezpośredniego kontaktu tej ważnej osoby w życiu rodziny, ale autorka założyła, że pokaże ją tylko oczami męża i syna, a ci traktowali ją jak oczywistą oczywistość niezbędną do życia i przez to nieuświadomioną jak np. powietrze, czy bicie serca, możliwą do dostrzeżenia tylko w momencie deficytu, bardziej braku.
Nie opowiem również o przeżyciach tych kilku nocy, gdy zanurzałam się w niezwykłym świecie stworzonym w opowiadaniach Zdzisława Beksińskiego, wielu światach i akcjach z pozoru oderwanych, lecz tak naprawdę połączonych geniuszem obłędu narratora. I tylko niewłaściwym, bardzo nie na miejscu akcentem jest dla mnie posłowie "Opowiadań", którego nie radzę nawet zacząć czytać.
Po przeczytaniu książki M. Grzebałkowskiej, po poznaniu wielokrotnie wyrażanej w przytaczanych wywiadach niechęci artysty na tytułowania swoich obrazów, by nie stworzyć nawet cienia możliwości szeregowania i szufladkowania przez różnej miary znawców tematu, pomyślałam: jak dobrze, że książka jest dziewicza, że nikt nie miał jeszcze możliwości porównań, klasyfikacji, narzucenia skojarzeń etc. Wiedząc, bo artysta wielokrotnie powtarzał, co przedstawiła czytelnikowi M. Grzebałkowska, że malarstwu Z. Beksińskiego nie przyświecała żadna ukryta idea, żaden zakamuflowany podtekst, żadne odwołanie się do czegokolwiek ponad aktualną wizję i potrzebę ducha, pomyślałam, że przeczytam opowiadania otwarte tylko na moją wyobraźnię, którą ukierunkują słowa - bardziej malujące niż opisujące światy autora.
A tu masz posłowie, którego autor przypisuje Beksińskiemu chyba tylko swoje teorie spiskowe, porównuje do nurtów i twórców literatury światowej, wyszukuje odzwierciedlenia rzeczywistości i wydarzeń nawet życia politycznego kraju, a co jak co, ale rzeczywistość polityczną Beksiński miał w dupie. Tak samo jak całą rzeczywistość w ogóle i funkcjonował wyłącznie w świecie swoich fantazji, choć często na wzór narratora swoich opowiadań roztrząsał dylemat czy przypadkiem to nie on jest wytworem fantazjii, śnił sny we śnie. I tu m.in. autor posłowia przypisuje Beksińskiemu wzorowanie się na twórczości Ionesco i gdybym nie miała przez to obrazić obu Wielkich, napisałabym: czy innego dupesco. To, że Z. Beksiński fascynował się twórczością Gombrowicza, Brunona Schulza czy choćby przytoczonego Ionesco nie znaczy, że postanowił pisać jak oni. Dlatego właśnie nie znoszę krytyków sztuki, ponieważ za ich przyczyną powstaje zbyt wiele ram, szuflad (nie wiem dlaczego spod moich palców wyszło słowo: "szyflag"), szablonów, szlabanów i granic. Osoba zafascynowana czyjąś twórczością nie staje się plagiatorem. Fascynacja polega na zbieżnym poziomie wrażliwości. Gdyby wrażliwość Beksińskiego była na innej płaszczyźnie, nigdy nie sięgałby po Gombrowicza, Schulza, Ionescu i innych, którzy go fascynowali. Proste?
Być może autor posłowia wie o czymś, co kompletnie nie wynika z książki M. Grzebałkowskiej, choć książka tej ostatniej - portret jak stoi w tytule - napisana jest z zachowanych fragmentów licznej korespondencji, dzienników, materiałów źródłowych, których autorem był sam Beksiński i to Beksiński wielokrotnie powtarzający, by nie szufladkować go nigdzie, nie przypisywać mu żadnych idei ponad idee fixe tę jedną właśnie, która w danym momencie stanowiła jego wizję - wyobraźni złączonej z potrzebą wypowiedzi. Dzięki M. Grzebałkowskiej można się dowiedzieć, że malowanie obrazu nie było jednorazowym aktem. Najczęściej malował i malował i wciąż będąc niezadowolony z efektu darł albo palił, nazwijmy to - prototypy, aż namalował obraz, który zaspokoił w nim wszystko, który był wiernym odzwierciedleniem jego widzenia, potrzeby, czucia.
Kiedy na sanockim zamku wchodzi się do galerii Beksińskiego chciałoby się stamtąd już nigdy nie musieć wychodzić. Zostać na zawsze w świecie jego wyobraźni. Niektórzy twierdzą, że mrocznej, według mnie odmalowanej niezwykłością barwy, kształtu, figury, a przede wszystkim głębi. Nie jestem na szczęście znawcą tematu. Jestem odbiorcą świata. Jestem taflą lustra, w którym może się odbić piękno i niezwykłość chwili z jej niepowtarzalnością i przemijaniem. Jestem zderzaczem hadronów wreszcie, w którym, gdy zderzy się piękno z pięknem, powstaje energia uczucia niemierzalna ludzką miarą.
P.S. Nie radzę oglądać twórczości (szczególnie obrazów) Zdzisława Beksińskiego w galeriach internetowych.
MOTTO
"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")
Łączna liczba wyświetleń
środa, 27 maja 2015
piątek, 15 maja 2015
Barwinek. Bieszczady - akcja pod kryptonimem: "Domek u Jadzi" cz. II
Zawsze z wielką pokorą i nieokreślonym żalem pochylam się, mówię, piszę i milczę (milczenie jest najwymowniejsze) nad światem, który przeminął. Nad życiem, które kiedyś istniało w Beskidzie Niskim wysławianym w zaśpiewach rusińskiego języka. Nad jarmarkami z kramami Moszów i Srulów, choć nad tymi wisi tak wielka i ciemna przesłona tragedii Holokaustu, że moja wyobraźnia z trudem wyławia fragmenty wielusetletniej codzienności, której kres dała akcja "ostatecznego rozwiązania", skupiając się raczej na całym nieszczęściu i tragedii narodu starszych braci w wierze niż nad ich życiem zwyczajnym. I każda kolejna synagoga i kolejny cmentarz żydowski, które nawiedzamy w swoich wędrówkach i podróżach są niezwykle magicznymi miejscami, które paraliżują mnie i sprawiają, że nie jestem już taka jak byłam zanim tam przyszłam.
Dziś jednak chcę opowiedzieć o Łemkach i Bojkach zamieszkujących niegdyś Beskid Niski i Bieszczady nim będę gotowa do opowieści o bieszczadzkich Żydach. Czy o tych, czy o tych - będzie to opowieść o wielkich nieobecnych, o tęsknocie ziemi za swoimi dziećmi, o miejscach, którym - choć historia je przeznaczyła na zapomnienie - przyroda stawia pomnik pamięci.
Trop złapaliśmy w Zyndranowej. Właściwie było to kilka tropów. Najpierwszy - muzeum Łemków i Bojków u Goczów, potem ściśle związana z nim opowieść Pani Goczowej i książka Krycińskiego (kupiona u Goczów). Postanowiliśmy dotrzeć do "Grobu Hrabiny".
Kryciński pisze, że spoczywający w "Grobie Hrabiny" Stroińscy (Klara i Franciszek) nie byli kimś szczególnym - ot, zwykli właściciele ziemscy mieszkający w czasach odległo-nieodległych w okolicach źródeł Sanu w Siankach - miejscowości, która dziś przedzielona nie tylko rodzącą się rzeką, ale i granicą po części leży w Polsce (niestety pusta, wysiedlona), po części na Ukrainie. Na szczególną uwagę zasługuje za to fakt, że "Grób Hrabiny" znajduje się na najdalej na południe wysuniętym cyplu Bieszczadów i w minionej epoce dojście tam było jak najbardziej nielegalne, zatem pożądane - stanowiło akt największego bohaterstwa wśród bieszczadzkich włóczęgów. I dziś, choć trasa została oznakowana i nikt nie zabrania wejścia na teren przygraniczny jest mało popularna wśród turystów. Pseudoturystów zadeptujących nagminnie w klapkach niejeden górski szlak.
Między innymi dlatego tak bardzo lubię Beskid Niski, że nie jest komercyjny, nie pchają się w niego tłumy takich, którzy bywają w miejscach modnych.
Ponieważ pogoda nie pozwoliła nam podjąć kilkunastokilometrowej wędrówki do "Grobu Hrabiny" to w rezultacie musieliśmy zastosować jedną z odleglejszych od pierwowzoru opcji planu naszej wyprawy i dzięki temu zaowocowała ona tym, czym chcę się dzisiaj podzielić.
- Nie dość, że oglądają wszystkie cerkwie i cmentarze, które są, to muszą jeszcze oglądać te, których nie ma? - zapytał zdegustowany Jan, Co Śpi. - Chcę do domu, który jest! Chcę do mamy, która jest.
Staliśmy właśnie na cerkwisku w miejscowości, której nie ma. Staliśmy w miejscu, które dziś jest oznakowane dla turystów, ale gdyby nawet nie było i tak przyroda wyodrębnia je w krajobrazie w sposób szczególny, dla znawców tematu łatwy do zdefiniowania i wyłapania w przestrzeni. Wokół rozpościerały się bezkresne połoniny. W zależności od tego, w którą stronę nachylony był stok, tak szybko wiosna brała w posiadanie łąki i całą przyrodę. Były połoniny, z których zaledwie zszedł śnieg - szare od wspomnień o zaprzeszłym roku. Były z kępkami seledynowych traw i roślin i były też takie, które tryskały bujną zielenią zakotwiczoną w dojrzewającej wiośnie.
Cerkwisko porosłe drzewami, krzewami i nieprzebytymi zaroślami wyróżniało się na tle z pozoru jednolitej szaty krajobrazu. Nie były to kilkusetletnie drzewa, które okalały cerkiew, bo te powalone z belkami świątyni sterczały omszałą nierównością ponad murawą. Z ziemi wyrastał jeden kamienny krzyż, zmęczony czasem, zgarbiony i metalowy z tabliczką, która dźwigała na sobie słowa prośby o modlitewne westchnienie za duszę czyjejś matki. Gdzieś majaczyły omszałe resztki muru - niskiego murku, który oddzielał zawsze sferę sacrum od profanum, wszak przy cerkwiach spoczywały doczesne szczątki tych, którzy ze szczerą nabożnością całowali ikony prazdnikowe, wycierali je chusteczką i zapalali cieniuteńkie świeczki woskowe, by światło, póki płonęło, podsycało ich modlitwę, nawet wtedy, kiedy oni zanieśli już swoje myśli do biednych, rodzinnych domów. Tych domów, które zniknęły za przyczyną jednej historycznej decyzji...
Charakterystyczną cechą, z pozoru pustego, bieszczadzkiego cerkwiska jest to, że jego ścisłych granic strzeże delikatna, fioletowa, kwitnąca roślinka o ciemnozielonych, woskowych liściach. Nie wychodzi poza strefę sacrum. Jakby niepoświęcona ziemia była jej niegodna. Barwinek. Przecież to niemożliwe, by ludzka ręka pilnowała, by się nie rozrósł po połoninach, bo wokół nie widać działalności człowieka. Mogłoby go słońce wypalić wśród traw, ale nie przeszkadzałoby to, by rósł w granicach cienia, a te są rozleglejsze niż granica wyznaczona pradawnym murem, dziś omszałym, kruszejącym, pokrytym darnią.
Ziemia bez matek, bez ludzi, bez domów, bez grobów, bez świątyń. Ziemia bez pamięci.
Kliknięcie w linijkę spowoduje przekierowanie na stronę albumu z moimi zdjęciami.
Dziś jednak chcę opowiedzieć o Łemkach i Bojkach zamieszkujących niegdyś Beskid Niski i Bieszczady nim będę gotowa do opowieści o bieszczadzkich Żydach. Czy o tych, czy o tych - będzie to opowieść o wielkich nieobecnych, o tęsknocie ziemi za swoimi dziećmi, o miejscach, którym - choć historia je przeznaczyła na zapomnienie - przyroda stawia pomnik pamięci.
Trop złapaliśmy w Zyndranowej. Właściwie było to kilka tropów. Najpierwszy - muzeum Łemków i Bojków u Goczów, potem ściśle związana z nim opowieść Pani Goczowej i książka Krycińskiego (kupiona u Goczów). Postanowiliśmy dotrzeć do "Grobu Hrabiny".
Kryciński pisze, że spoczywający w "Grobie Hrabiny" Stroińscy (Klara i Franciszek) nie byli kimś szczególnym - ot, zwykli właściciele ziemscy mieszkający w czasach odległo-nieodległych w okolicach źródeł Sanu w Siankach - miejscowości, która dziś przedzielona nie tylko rodzącą się rzeką, ale i granicą po części leży w Polsce (niestety pusta, wysiedlona), po części na Ukrainie. Na szczególną uwagę zasługuje za to fakt, że "Grób Hrabiny" znajduje się na najdalej na południe wysuniętym cyplu Bieszczadów i w minionej epoce dojście tam było jak najbardziej nielegalne, zatem pożądane - stanowiło akt największego bohaterstwa wśród bieszczadzkich włóczęgów. I dziś, choć trasa została oznakowana i nikt nie zabrania wejścia na teren przygraniczny jest mało popularna wśród turystów. Pseudoturystów zadeptujących nagminnie w klapkach niejeden górski szlak.
Między innymi dlatego tak bardzo lubię Beskid Niski, że nie jest komercyjny, nie pchają się w niego tłumy takich, którzy bywają w miejscach modnych.
Ponieważ pogoda nie pozwoliła nam podjąć kilkunastokilometrowej wędrówki do "Grobu Hrabiny" to w rezultacie musieliśmy zastosować jedną z odleglejszych od pierwowzoru opcji planu naszej wyprawy i dzięki temu zaowocowała ona tym, czym chcę się dzisiaj podzielić.
- Nie dość, że oglądają wszystkie cerkwie i cmentarze, które są, to muszą jeszcze oglądać te, których nie ma? - zapytał zdegustowany Jan, Co Śpi. - Chcę do domu, który jest! Chcę do mamy, która jest.
Staliśmy właśnie na cerkwisku w miejscowości, której nie ma. Staliśmy w miejscu, które dziś jest oznakowane dla turystów, ale gdyby nawet nie było i tak przyroda wyodrębnia je w krajobrazie w sposób szczególny, dla znawców tematu łatwy do zdefiniowania i wyłapania w przestrzeni. Wokół rozpościerały się bezkresne połoniny. W zależności od tego, w którą stronę nachylony był stok, tak szybko wiosna brała w posiadanie łąki i całą przyrodę. Były połoniny, z których zaledwie zszedł śnieg - szare od wspomnień o zaprzeszłym roku. Były z kępkami seledynowych traw i roślin i były też takie, które tryskały bujną zielenią zakotwiczoną w dojrzewającej wiośnie.
Cerkwisko porosłe drzewami, krzewami i nieprzebytymi zaroślami wyróżniało się na tle z pozoru jednolitej szaty krajobrazu. Nie były to kilkusetletnie drzewa, które okalały cerkiew, bo te powalone z belkami świątyni sterczały omszałą nierównością ponad murawą. Z ziemi wyrastał jeden kamienny krzyż, zmęczony czasem, zgarbiony i metalowy z tabliczką, która dźwigała na sobie słowa prośby o modlitewne westchnienie za duszę czyjejś matki. Gdzieś majaczyły omszałe resztki muru - niskiego murku, który oddzielał zawsze sferę sacrum od profanum, wszak przy cerkwiach spoczywały doczesne szczątki tych, którzy ze szczerą nabożnością całowali ikony prazdnikowe, wycierali je chusteczką i zapalali cieniuteńkie świeczki woskowe, by światło, póki płonęło, podsycało ich modlitwę, nawet wtedy, kiedy oni zanieśli już swoje myśli do biednych, rodzinnych domów. Tych domów, które zniknęły za przyczyną jednej historycznej decyzji...
Charakterystyczną cechą, z pozoru pustego, bieszczadzkiego cerkwiska jest to, że jego ścisłych granic strzeże delikatna, fioletowa, kwitnąca roślinka o ciemnozielonych, woskowych liściach. Nie wychodzi poza strefę sacrum. Jakby niepoświęcona ziemia była jej niegodna. Barwinek. Przecież to niemożliwe, by ludzka ręka pilnowała, by się nie rozrósł po połoninach, bo wokół nie widać działalności człowieka. Mogłoby go słońce wypalić wśród traw, ale nie przeszkadzałoby to, by rósł w granicach cienia, a te są rozleglejsze niż granica wyznaczona pradawnym murem, dziś omszałym, kruszejącym, pokrytym darnią.
Ziemia bez matek, bez ludzi, bez domów, bez grobów, bez świątyń. Ziemia bez pamięci.
Kliknięcie w linijkę spowoduje przekierowanie na stronę albumu z moimi zdjęciami.
Cerkwisko w Radziejowej - nieistniejącej miejscowości w Bieszczadach. |
środa, 13 maja 2015
Bieszczady - akcja pod kryptonimem "Domek u Jadzi" - cz. I
Mówią, że to Osławą biegnie granica pomiędzy Beskidem Niskim a Bieszczadami Zachodnimi i między Łemkami a Bojkami, ale jak to na każdej granicy, którą można wyznaczyć kreską na mapie lub słupkiem w przestrzeni, ludzie, zwierzęta i przyroda jakoś tak wyznaczonych granic się trzymać nie chcą. Dlatego mieszają się nierzadko wchodząc w związki małżeńskie pomiędzy sobą, choć znacznie częściej niż krew miesza się kultura i obyczaje ludzi każdego pogranicza. W przypadku grup etnicznych zamieszkujących Karpaty lepiej byłoby mówić o ich odrębności w ogóle niż różnych narodowościach, ale cóż zrobić, kiedy kartografowie upatrzyli sobie szczyty gór na wyznaczanie granic? O Łemkach i Wołochach od lat śpiewali studenci snujący się po nadgranicznych terenach w polskich Karpatach, jak snuł się dym palonych przez nich ognisk. O Bojkach trzeba już było przeczytać w przewodnikach, encyklopediach itp. albo zderzyć się z ich kulturą w ich świecie. Z jednej strony profesor Roman Reinfuss, którego życie i działalność na rzecz badania kultury Łemków obrosło w legendę, z drugiej strony największy i najwspanialszy piewca łemkowszczyzny i Beskidu Niskiego - Jerzy Harasymowicz układający słowa chwały, sławiące piękno tego zakątka świata w pieśni kołysane wiatrem na połoninach Beskidu i dzwoniące echem minionych czasów w pustych niejednokrotnie parawanach dzwonnic przycerkiewnych, to ludzie, którzy są drogowskazem dla wrażliwego wędrowca.
Osława więc jest naturalną granicą pomiędzy Łemkami a Bojkami, choć obie grupy etniczne należą do Rusinów, którzy m.in. byli naturalnymi mieszkańcami południowo-wschodnich rubieży naszego kraju ujętego w obecnych granicach.
Jadąc tam, pierwszy raz Osława stanęła nam na drodze w okolicach Zagórza i jest to miejsce, nieopodal którego wpada ona do Sanu i już wespół z nim dzieli Łemkowszczyznę i stracony świat Bojków od świata Pogórzan. Sam Zagórz jest wschodnim przedmieściem Sanoka, choć odzyskał jestestwo jako samodzielny byt administracyjny. Zaś jeśli chodzi o Bojków, ich kulturę i tradycje, to natknęliśmy się na nie już w Zyndranowej, a ile stamtąd jeszcze do Osławy i wyznaczonej na niej granicy?
Zagórz najlepiej obejrzeć ze wzgórza Mariamont, na którym znajdują się ruiny klasztoru obronnego oo. Karmelitów. Widać stamtąd obie cerkwie i kościół "polski" - jak zwykli rozróżniać świątynie miejscowi na tych niejednolitych pod względem religijnym terenach. No i widok rozpościera się oczywiście na położone po obu stronach Osławy miasteczko i przepięknie wijącą się wśród okolicznych wzgórz rzekę tworzącą w tym miejscu zakole; rzekę, którą w drodze tam i z powrotem przekroczymy niezliczoną ilość razy. Kiedyśmy wciąż przejeżdżali wskroś Osławy i Sanu zdawało się nam, że jeździmy w kółko, albo, że nie ma już na świecie innych rzek ponad te dwie, przy czym San towarzyszył nam w Bieszczadach, dokąd zmierzaliśmy.
Skoro jesteśmy w Zagórzu i wspinamy się trasą wycieczkową ku szczytowi Mariamontu i wieńczącym go ruinom klasztoru, to zostańmy tam chwilę, bo naprawdę warto. Idzie się drogą jezdną, ale już przy parkingu znak informuje, że droga jest tylko dla mieszkańców. Rzeczywiście domy wnet się kończą, wraz z nimi asfalt, a droga staje się "drogą pylistą, drogą polną jak kolorowa panny krajka". Słońce było wysoko, zapewne nad stodołą i chcieliśmy tańczyć walca... Najbardziej wtedy, gdy z nieograniczonej przestrzeni połoniny, którą hulał swawolny wiatr gnający po niebie obłoki weszliśmy w pozbawione dachu ruiny barokowej fortecznej budowli, która niszczeje od czasów zaborów austriackich, właściwie od czasów Konfederacji Barskiej, a już szczególnie od czasu II pożaru, który strawił to miejsce po części w 1822 roku.
Niebotyczne mury nawy głównej kościoła ufundowanego przez Jana Franciszka hr. Stadnickiego w podzięce za uratowanie życia w wojnie północnej (jak głosi tablica umieszczona na murach ruin klasztoru, a głosi nieco odmiennie o danych fundatora niż znana encyklopedia internetowa) zamykają w sobie przestrzeń i stanowią barierę dla wiatru, ale otwierają się na niebo. W miejscu, gdzie znajdowało się prezbiterium, nad ołtarzem głównym do dzisiaj zachowały się fragmenty fresków malowanych techniką tzw. fresku mokrego. Wyraźnie też przekracza się granicę prezbiterium intuicyjnie zachowanym stopniem i ma się wrażenie, że widać wejście do krypty. Zresztą tablica znajdująca się na zewnątrz zawiera cztery kolumny po 14 nazwisk ojców i braci karmelitów bosych, którzy w latach od 1722 do 1817 spoczęli w owej krypcie pod nawą główną klasztoru, zawdzięczającego swą świetność i bogactwo klejnotom i srebrom córki fundatora - Annie Stadnickiej. Gospodarz obiektu umieścił tablicę informującą o niebezpieczeństwie wejścia na teren kościoła, ale gdybyśmy tam nie weszli, pewnie nie przeżylibyśmy tego wrażenia, które zawładnęło nami, gdyśmy stanęli w monumentalnych murach pod gołym niebem. I tylko tam będąc można było odczuć, że te konkretne ruiny mocniej świadczą o pięknie i niecodzienności tego miejsca, niżby świadczył zachowany klasztor - forteca. Do tego zapewne trzeba znać krztynę historii kraju i miejsca, by wrażenie odniosło się mocniejsze, pełniejsze, powodujące gęsią skórkę na ciele w ciepły wiosenny dzień.
Na szczycie wieży zrobiona jest platforma widokowa i to z niej rozpościerają się najpiękniejsze widoki na zakole Osławy, trzy świątynie i zabytkową część miasta.
Sanok z przylegającym doń Zagórzem jest bramą w Bieszczady, którą właśnie przekroczyliśmy w wyprawie w poszukiwaniu śladów kultury ludzi niegdyś je zamieszkujących.
Kliknięcie w linijkę spowoduje przekierowanie na stronę albumu z moimi zdjęciami.
Osława więc jest naturalną granicą pomiędzy Łemkami a Bojkami, choć obie grupy etniczne należą do Rusinów, którzy m.in. byli naturalnymi mieszkańcami południowo-wschodnich rubieży naszego kraju ujętego w obecnych granicach.
Jadąc tam, pierwszy raz Osława stanęła nam na drodze w okolicach Zagórza i jest to miejsce, nieopodal którego wpada ona do Sanu i już wespół z nim dzieli Łemkowszczyznę i stracony świat Bojków od świata Pogórzan. Sam Zagórz jest wschodnim przedmieściem Sanoka, choć odzyskał jestestwo jako samodzielny byt administracyjny. Zaś jeśli chodzi o Bojków, ich kulturę i tradycje, to natknęliśmy się na nie już w Zyndranowej, a ile stamtąd jeszcze do Osławy i wyznaczonej na niej granicy?
Zagórz najlepiej obejrzeć ze wzgórza Mariamont, na którym znajdują się ruiny klasztoru obronnego oo. Karmelitów. Widać stamtąd obie cerkwie i kościół "polski" - jak zwykli rozróżniać świątynie miejscowi na tych niejednolitych pod względem religijnym terenach. No i widok rozpościera się oczywiście na położone po obu stronach Osławy miasteczko i przepięknie wijącą się wśród okolicznych wzgórz rzekę tworzącą w tym miejscu zakole; rzekę, którą w drodze tam i z powrotem przekroczymy niezliczoną ilość razy. Kiedyśmy wciąż przejeżdżali wskroś Osławy i Sanu zdawało się nam, że jeździmy w kółko, albo, że nie ma już na świecie innych rzek ponad te dwie, przy czym San towarzyszył nam w Bieszczadach, dokąd zmierzaliśmy.
Skoro jesteśmy w Zagórzu i wspinamy się trasą wycieczkową ku szczytowi Mariamontu i wieńczącym go ruinom klasztoru, to zostańmy tam chwilę, bo naprawdę warto. Idzie się drogą jezdną, ale już przy parkingu znak informuje, że droga jest tylko dla mieszkańców. Rzeczywiście domy wnet się kończą, wraz z nimi asfalt, a droga staje się "drogą pylistą, drogą polną jak kolorowa panny krajka". Słońce było wysoko, zapewne nad stodołą i chcieliśmy tańczyć walca... Najbardziej wtedy, gdy z nieograniczonej przestrzeni połoniny, którą hulał swawolny wiatr gnający po niebie obłoki weszliśmy w pozbawione dachu ruiny barokowej fortecznej budowli, która niszczeje od czasów zaborów austriackich, właściwie od czasów Konfederacji Barskiej, a już szczególnie od czasu II pożaru, który strawił to miejsce po części w 1822 roku.
Niebotyczne mury nawy głównej kościoła ufundowanego przez Jana Franciszka hr. Stadnickiego w podzięce za uratowanie życia w wojnie północnej (jak głosi tablica umieszczona na murach ruin klasztoru, a głosi nieco odmiennie o danych fundatora niż znana encyklopedia internetowa) zamykają w sobie przestrzeń i stanowią barierę dla wiatru, ale otwierają się na niebo. W miejscu, gdzie znajdowało się prezbiterium, nad ołtarzem głównym do dzisiaj zachowały się fragmenty fresków malowanych techniką tzw. fresku mokrego. Wyraźnie też przekracza się granicę prezbiterium intuicyjnie zachowanym stopniem i ma się wrażenie, że widać wejście do krypty. Zresztą tablica znajdująca się na zewnątrz zawiera cztery kolumny po 14 nazwisk ojców i braci karmelitów bosych, którzy w latach od 1722 do 1817 spoczęli w owej krypcie pod nawą główną klasztoru, zawdzięczającego swą świetność i bogactwo klejnotom i srebrom córki fundatora - Annie Stadnickiej. Gospodarz obiektu umieścił tablicę informującą o niebezpieczeństwie wejścia na teren kościoła, ale gdybyśmy tam nie weszli, pewnie nie przeżylibyśmy tego wrażenia, które zawładnęło nami, gdyśmy stanęli w monumentalnych murach pod gołym niebem. I tylko tam będąc można było odczuć, że te konkretne ruiny mocniej świadczą o pięknie i niecodzienności tego miejsca, niżby świadczył zachowany klasztor - forteca. Do tego zapewne trzeba znać krztynę historii kraju i miejsca, by wrażenie odniosło się mocniejsze, pełniejsze, powodujące gęsią skórkę na ciele w ciepły wiosenny dzień.
Na szczycie wieży zrobiona jest platforma widokowa i to z niej rozpościerają się najpiękniejsze widoki na zakole Osławy, trzy świątynie i zabytkową część miasta.
Sanok z przylegającym doń Zagórzem jest bramą w Bieszczady, którą właśnie przekroczyliśmy w wyprawie w poszukiwaniu śladów kultury ludzi niegdyś je zamieszkujących.
Kliknięcie w linijkę spowoduje przekierowanie na stronę albumu z moimi zdjęciami.
Człowiek żałosny
Kiwał się oparty o słupek usiłując zapalić papierosa, kiedy szłam tam. Słupek solidny, tkwiący w wyznaczonym miejscu od poprzedniej epoki. Dzisiejsze słupki ustawiane w charakterze balasek chroniących obszar przeznaczony wyłącznie dla pieszych przed ruchem samochodowym są tak liche, że nawet maluch niespecjalnie silny i mocarny potrafiłby je wytrącić z gruntu, gdyby taka myśl przyszła mu do głowy, a dorośli nie zauważyli niszczycielskich zapędów swojej pociechy.
Stał więc oparty o ten słupek, choć było tak rano, że stan zamroczenia musiał przedłużać się od minionej nocy. Zresztą po delirycznym drżeniu sylwetki można się było domyślać, że stan ten trwa nieprzerwanie od dziesiątków lat. Kiedy na niego patrzyłam idąc tam, zakładałam się ze sobą w myślach, że zejdzie mu na tym zapalaniu papierosa do momentu, kiedy będę szła z powrotem, zwłaszcza, że czynność utrudniał wiatr, który rozciągał gałęzie drzew jak włosy dzierlatki. Przegrałam zakład sama ze sobą, ponieważ, gdy szłam z powrotem, kiwał się oparty o słupek zaciągając się papierosem. Ręce rozciągnął wzdłuż tułowia bezradny na tym wietrze, podwójnie zawiany. Człowiek żałosny. Ciekawe, kiedy przestał się oszukiwać, że los sprzysiągł się przeciwko niemu?
Stał więc oparty o ten słupek, choć było tak rano, że stan zamroczenia musiał przedłużać się od minionej nocy. Zresztą po delirycznym drżeniu sylwetki można się było domyślać, że stan ten trwa nieprzerwanie od dziesiątków lat. Kiedy na niego patrzyłam idąc tam, zakładałam się ze sobą w myślach, że zejdzie mu na tym zapalaniu papierosa do momentu, kiedy będę szła z powrotem, zwłaszcza, że czynność utrudniał wiatr, który rozciągał gałęzie drzew jak włosy dzierlatki. Przegrałam zakład sama ze sobą, ponieważ, gdy szłam z powrotem, kiwał się oparty o słupek zaciągając się papierosem. Ręce rozciągnął wzdłuż tułowia bezradny na tym wietrze, podwójnie zawiany. Człowiek żałosny. Ciekawe, kiedy przestał się oszukiwać, że los sprzysiągł się przeciwko niemu?
Subskrybuj:
Posty (Atom)