Kiedy Mała Duża Dziewczynka z mężem i trójką dzieci
zamieszkują na wsi nieopodal kościoła, z wieży kościelnej rozbrzmiewają tylko dzwony.
Ale za to co 15 minut. Po jakimś czasie proboszcz montuje modne wszędzie, więc
czemu nie tu, melodyjki. Jest tak zaabsorbowany nowym gadżetem kościoła, że do
jego uszu nie dochodzi coraz głośniejszy pomruk niezadowolenia parafian z
podwójnej „przyjemności” rozbrzmiewającej z wieży kościelnej na całą wieś. Ludzie
niby między sobą gadają ale za to coraz głośniej. W końcu moje dziecko – małe ciałem
ale wielkie duchem, bo tak właśnie ją ukształtowałam – ma odwagę, więc
telefonuje do księdza z prośbą o wyciszenie, zmniejszenie częstotliwości a
najlepiej wyłączenie tych wątpliwych przyjemności. Powołuje się na konieczność
spokojnego snu całkiem maleńkich dzieci. W ślad za Małą Dużą Dziewczynką,
ośmieleni jej przykładem, idą inni. Jednak proboszcz uznaje, że sam zdecyduje
za całą społeczność i postanawia zachować swój nowy gadżet przy (u)życiu. W
końcu wydał na to sporo pieniędzy – podśmiewają się wierni. Po jakimś czasie „program”
z wieży kościelnej nadawany jest jednak nieco ciszej. Nie zmienia to faktu, że
melodie grają a dzwony dzwonią i to nie tylko by oznajmić południe, wezwać na
Anioł Pański czy w niedzielę na sumę; grają każdego dnia sprawiedliwie od świtu
do nocy. W nocy również.
No, może być całkiem sympatycznie, gdy przyjeżdża się w
odwiedziny na krótki czas i napotyka się na taki folklor, choć Mała Duża
Dziewczynka donosi, że niektórzy z gości twierdzą, że w takich warunkach
mieszkać by nie mogli, prześcigają się nawet w pomysłach, co zrobić, by uciszyć
dzwony i melodie. Mają pomysły, oj mają!
Aż przyjechałam w odwiedziny do Małych Ludzi na dłużej.
Miały być akademie w przedszkolu na Dzień Babci, wiersze, piosenki, występy –
niebywałe wzruszenia. Zamiast tego Mali Ludzie, jak jeden mąż, chorzy.
Temperatura sięgająca blisko 40⁰C, kaszel, katar ze smarami po pas, wymioty
flegmą, bóle brzucha, głowy i wszystkiego, co jest możliwe. Mali Ludzie
pokładają się i lecą przez ręce. Płaczą i marudzą. Troje przedszkolaków
równocześnie bardzo chorych! Kto miał choćby jedno dziecko ten mniej więcej wie
o czym mówię.
Należy się domyślać, że proboszcz dzieci nie miał. Będę
złośliwa i powiem, że nawet jeśli miał, to we wsi, nie na plebanii. Nie mogę
nie być złośliwa, ponieważ doświadczyłam drugiej nocy z całą trójką mocno
gorączkujących, kaszlących, smarkających, wymiotujących, z bólami głowy,
brzucha i wszystkiego co możliwe, dzieci. Przez kolejną noc, co chwilę budziło
się któreś z nich. Z płaczem i bólem i całym nieszczęściem, które ukoić może
tylko mamusia. Mamusia chodzi już na rzęsach. Dzieci chorują, zwłaszcza od
kiedy poszły do przedszkola, niemal bez przerwy.
I kiedy dzieci nad ranem po drugiej nocy usnęły, kiedy
mamusia mogła położyć się w swoim łóżku na dłużej, zadzwoniły dzwony. Z wielką
radością oznajmiając, że już dzień! Obudziły jedno dziecko. Dziecko zaczęło
płakać. Od tego płaczu obudziły się
kolejne dzieci…
Bardzo, ale to bardzo jestem za! Za zniesieniem celibatu. Niech
ksiądz proboszcz ma dzieci na plebanii. Skoro nie ma innej możliwości nauczenia tolerancji i zrozumienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz