MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 28 sierpnia 2014

W czasie deszczu dzieci się nie nudzą

W czasie deszczu

Choć nie padało zbyt mocno, Mniejszy Brat niósł nad głową o wiele za duży parasol z jeszcze większym szpicem i najwidoczniej zahaczył nim o deszczową chmurę, bo z małej mżawki zrobił się duży deszcz. Nie powiem, od której strony, do której padało, bo przecież całe tegoroczne lato jest deszczowe, więc teraz, z końcem wakacji, trudno powiedzieć kiedy zaczęła się deszczowa pogoda. No, chyba od pierwszego rozdziału, albo nawet od wstępu, a może od przedmowy? Mali ludzie chcieli wyjść na spacer do końca drogi i na szczęście żadne z rodziców się nie wyrywało, więc to ja mogłam iść z małymi ludźmi. Nie mogę stwierdzić, że nie lubię deszczu. Kiedy jestem w górach i złapie mnie ulewa, lubię zmoknąć. Gorzej, gdy moknąć przyjdzie na ulicach miasta. Wtedy już nie jest to takie przyjemne uczucie. Do dziś żywo tkwi w mojej pamięci festiwal radości po każdym letnim deszczu w czasie, Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką. Mamy nie pozwalały nam biegać po polu w czasie deszczu, więc z nosami przyklejonymi do szyby oczekiwaliśmy, każdy w swoim domu, kiedy niebo się rozchmurzy i świat przejaśnieje. Wtedy natychmiast wybiegaliśmy z domów i z dziką radością wskakiwaliśmy raz za razem w kałuże. W tamtych latach każde dziecko wyposażone było w klapki - japonki, albo motylki, więc można było skakać po kałużach do woli. Niezapomniane są również chwile, gdy tuż po deszczu biegaliśmy boso po nagrzanych płytkach chodnikowych...
Więc mali ludzie poszli do końca drogi nie omijając żadnej kałuży. Powiedzieli głośno "dzień dobry" sąsiadowi, który się niedawno wprowadził do domu bliżej końca drogi. Miałam wrażenie, że Mniejszy Brat chciał zaznajomić się z sąsiadem. I właśnie w tym momencie musiał zahaczyć szpikulcem parasola o tę deszczową chmurę i ją ropruć, bo zaczęło padać. A, że wiał wiatr, to zrobiło się nieprzyjemnie i nawet olbrzymi parasol nie chronił małych ludzi od deszczu. Prawie biegiem, a może w podskokach wracaliśmy do domu, który jest przecież na wyciągnięcie ręki, ale gdy już byliśmy bezpieczni, nikt z nas nie kwapił się do wejścia do domu. Byliśmy we czworo: dwoje małych i dwoje dużych ludzi. Przed domem czekała na małych ludzi największa atrakcja. 
Rodzice małych ludzi postanowili tego lata zaipmregnować dom, bo jest zbudowany z takiego materiału, który się impregnuje, więc tatuś małych ludzi stawia rusztowanie, szlifuje i impregnuje, potem przestawia w inne miejsce rusztowanie, znów szlifuje i impregnuje, i znów przestawia. Doszedł do takiego miejsca, w którym w szlifowaniu i impregnowaniu przeszkadzała mu rynna ześlizgująca się z dachu w dół domu ścianą tuż przy ganku. Odłączył więc tunele rynny i oparł w innym miejscu o dom, albo o rusztowanie, a z dachu zwisał w kierunku ziemi kikut pionowej rynny. I z niego lało się w czasie tego deszczu jak z przysłowiowego cebra. Mali ludzie wystawili swe małe łapki i łapali deszczówkę w dłonie, które chwilowo zamieniły się w coś na kształt czerpaków, a może chochelek. Spadająca ze sporej wysokości woda ukierunkowana w jedno miejsce, zdążyła wydrążyć spory dołek w ziemi. Mniejszy Brat zaanektował go dla siebie, stanął w nim dwiema nogami, jak w miniaturowej, ale głębokiej kałuży i podskakiwał, i podskakiwał, i podskakiwał... na pewno przez ładnych kilka stron, a może nawet przez cały rozdział...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz