MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 27 kwietnia 2014

Ciemna strona góry

W końcu postanowiliśmy sprawdzić, co jest po ciemnej stronie góry. Jasną znaliśmy jak własną kieszeń. Od iluż to lat używaliśmy jej jako widowni dla najwspanialszego widowiska pod słońcem? Ile leniwych dni minęło nam na przebywaniu po jasnej stronie? Najczęściej siedzieliśmy na grani za plecami mając ścianę lasu, przed sobą kurtynę z gór. Tym razem nie rozpalaliśmy ognia, nie rozłożyliśmy krzeseł; zjawiliśmy się z zamiarem ruszenia na ciemną stronę i poszukiwania "nowych nieodkrytych dróg". Wybraliśmy szeroki, rzadko uczęszczany trakt prowadzący prostopadle do szczytu. Widać było ślady kopyt końskich i inne tropy. Jednak leśny dukt zdecydowanie zarastał drobnymi roślinami. Cała droga usypana była maleńkimi i delikatnymi, białymi kwiatuszkami zajęczego szczawiku. Przy każdym rozgałęzieniu postanowiliśmy wybierać drogę w prawo. Las nie straszył, bo buczyna dopiero obrasta w nowe liście, więc światło dnia wdzierało się bez przeszkód w najgłębsze zakamarki. Niedaleko od szczytu droga zamieniła się w niewielkich rozmiarów mokradło, którego ani obejść, ani przeskoczyć się nie dało, które jednak szybko minęło.
- Zapewne bije tu jakieś źródło - pomyślałam sobie i zaraz tę myśl wypowiedziałam głośno.
Nim wybrzmiały słowa dotarliśmy do miejsca, w którym  blisko drogi odkryliśmy głęboką jamę, z której wypływał regularny potok. Jama prędko zamieniła się w jar, ten zaś tuż za początkiem stawał się głęboki, nienaturalnie wielki ze stromymi zboczami usianymi zeszłorocznymi rudo złotymi liśćmi buków. Miałam wrażenie, jakbyśmy znaleźli się w świecie stworzonym pewnymi pociągnięciami pędzla szalonego surrealisty. Pnie nie do końca umarłych drzew, stojące na każdym rozdrożu niczym drogowskazy, dopełniały poczucia nierzeczywistości. Za każdym razem kusiły, by zmienić postanowienie lecz my uparcie trzymaliśmy się skrętu w prawo i doprowadziło nas to do grubszą kreską zaznaczonej drogi, która już była równoległa, a nie prostopadła do góry. Pewnie się wiła wstążką wokół całej góry, choć przecież góra nie jest pojedynczym wzniesieniem, a wchodzi w skład masywu ciągnącego się na długości kilkunastu kilometrów. W tym miejscu strumienie i potoki rozmnożyły się i zdawać się mogło, że omotały nas pajęczą siecią. Wcale nie sprawiały wrażenia, że wszystkie pozostałe wpadają do jednego, który zaniesie ich wody do konkretnej rzeki; widać było, że przecinają się i płyną dalej, więc już nie miałam wątpliwości, że to bardziej bajka niż rzeczywistość. Beskid Niski od zawsze kojarzy mi się z rozlicznymi ciekami wodnymi i strumieniami, z podmokłymi ścieżkami i bagnistymi polanami ale żeby aż tyle przecinających się strumieni w zasięgu wzroku? Gdzieś tam zapewne, ale już poza naszym polem widzenia, wpadają wreszcie do jednego, który prowadzi ich skłębione wody do Białej - niepokornej i nieposkromionej żywicielki Beskidu Niskiego zdążającej w kipieli do Dunajca, by ten z kolei z mocą wprowadził je do królowej polskich rzek, do Wisły, a Wisła do morza. Gdzieś tam... ale w miejscu, w którym byliśmy zdawało się, że prawidła geograficzne i fizyczne działają jakoś inaczej. Nie mogliśmy zejść na sam dół góry, bo przecież musieliśmy zastosować się do narzuconego rygoru, by skręcić w prawo, ale po tym skręcie raz odstąpiliśmy od naszej zasady: na kolejnym rozwidleniu droga w lewo kusiła nas soczystością podobną do soczystości jabłka, które Ewa podała Adamowi w ogrodzie Edenu, więc daliśmy się skusić. W całym lesie ptaki prezentowały swoje najwspanialsze godowe utwory. A gdy kilka ostatnich zakrętów w prawo wprowadzało nas kolejno na coraz mniej uczęszczane i coraz bardziej zarastające trakty, to płożące się ostrężyny przy każdym kroku łapały moją prawą nogę w pułapkę, jakby wiedziały, że jest mniej poradna i mogą sobie na to pozwolić. Kto wie, czyim stałabym się łupem, gdybym upadła albo po ilu latach las by mnie zarósł, jak zarasta kopce kamieni, które niegdyś zostały usypane ręką człowieka uprawiającego w tym miejscu rolę. Dziś nie ma tam już tamtych ludzi nie dlatego, że wybrali się w drogę "do domu Ojca". Nie ma tam ich dzieci i wnuków, ponieważ dzieci i wnuki urodziły się w innym miejscu, bo ojców z tej ziemi wypędzono. Zostały po nich zdziczałe sady i kupy kamieni w miejscu domów, niczym pogorzeliska albo zgliszcza. Sady objął las swoimi troskliwymi ramionami. Schizofreniczne drzewa owocowe i kupy kamieni, jakieś pozostałości po innych zabudowaniach gospodarczych, po studniach są niemymi świadkami bolesnej historii ale i przemijania. Więc ciemna strona lasu boli śladami, które zastygły w niemym krzyku. Na drodze wiodącej grzbietem jest krzyż. I kapliczka. Nieudolnie przerobione belki i zdjęte banie też zaświadczają. O historii. I o ciemnej stronie człowieka.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz