Nikłe światło płynęło od lampki nocnej a ja zastanawiałam się, jaką książkę będę teraz czytała. Wstałam i sięgnęłam ręką ku półce z książkami oczekującymi. Stoją równo jak na apelu. Poukładane malejąco. Nie tematycznie. Gdybym wysiliła wzrok pewnie przeczytałabym tytuły. Na pierwszy rzut oka jednak tego nie zrobiłam. I wtedy zobaczyłam jedyną książkę z podartym grzbietem. Intuicyjnie po nią sięgnęłam i dopiero później dopracowałam myśl, że był to najsprawiedliwszy wybór jakiego mogłam dokonać w przyćmionym świetle, które bardziej nastraja do spania niż do jakiejkolwiek aktywności. Okładka jest w kolorze czerwonym. W odcieniu karminowym. Kolor jak z flagi narodowej. Niefortunne porównanie. Dopiero co wszelkiej maści narodowcy hejtowali autorkę za jej najnowszą nagrodzoną powieść. Ludzkość zmierza do katastrofy. Nie wiem co stało się z moim narodem. Widać Wyspiańskiego kaduceusz wiecznie w ruchu.
Cóż ja poradzę, że moje myśli skłonne są do takich (od)lotów.
MOTTO
"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")
Łączna liczba wyświetleń
wtorek, 17 listopada 2015
niedziela, 15 listopada 2015
Dziady, dziadunie
Doszły do moich uszu informacje, że w niektórych sądeckich
szkołach poszły wewnętrzne zalecenia, by zrezygnować w tym roku/od tego roku z organizowania
zabawy andrzejkowej.
Dlaczego?
Bo skoro wreszcie Polska jest rządzona
właściwie, nie będzie się kultywowało pogańskich zwyczajów.
Konstatuję historyczną walkę z takimi
gusłami pogańskimi jakimi były dziady. ( ). < W
nawiasie jest miejsce na przypomnienie sobie wszystkiego co wiesz na temat
dziadów chociażby z "Dziadów" Mickiewicza. Aż przyszło większe zło w
postaci jeszcze bardziej pogańskiej, w dodatku obcego pogaństwa - Halloween. I
co? I okazuje się, że nasze własne, słowiańsko-pogańskie gusła są jak kiła dla
pacjenta oczekującego na wynik badań w poczekalni ambulatorium, w którym każdy
dostaje wynik HIV pozytywny.
Dziady, dziadunie...
czwartek, 5 listopada 2015
Nawet nie jestem córką piekarza
Tamtego dnia pani W. z rejestracji stręczyła pacjentów. Przynajmniej moje myśli po wielokroć doprowadziła do nierządu.
Tak. Siedząc vis a vis pani W. zmusiła mnie, bym miała sprośne myśli.
Bo pani W. jest odwrotnością przemiłej, uprzejmej, kompetentnej i profesjonalnej pani P.
Najpierw więc, ale dopiero po wyjściu pani P., pani W. apelowała do wyobraźni, a nawet zdrowego rozsądku pewnego zagubionego staruszka, któremu doktor polecił zarejestrować się na konkretny termin, mówiąc:
- Nie zapiszę pana na ten dzień, bo już jest zarejestrowanych na wtedy X pacjentów. Z panem będzie ponad X i jak doktor będzie w stanie przyjąć ponad sto pacjentów tego dnia, pan wie?
- Ale doktor mówił, że trzeba... - wtrącił staruszek wykorzystując dłuższy przystanek wymuszony pytajnikiem, którym pani W. zakończyła zdanie.
- Może i mówił, ale niech pan sobie wyobrazi, jak doktor będzie mógł przyjąć tego dnia ponad sto pacjentów? Nie! Nie zarejestruję pana.
Innego zaś mężczyznę, który poprosił o ksero dokumentacji medycznej zapytała kategorycznym tonem (pani W. w pracy ton ma zazwyczaj kategoryczny):
- Po co panu ta dokumentacja? Czy pan już zakończył leczenie?
- Nie, ale...
- No to po co panu, no po co? No, niech mi pan powie, po co?
- Bo...
- Jak pan nie zakończył leczenia i jak pan nie umie powiedzieć, to ja panu powiem: jak pan zakończy leczenie, to pan przyjdzie do mnie i ja wtedy panu skseruję tę dokumentację, bo wcześniej panu i tak nie będzie potrzebna.
- Ale...
- No, rozumie pan, co do pana mówię, czy nie? Proszę przyjść jak pan zakończy leczenie.
- Ale doktor prosił.
Wysłuchawszy jeszcze kilku reprymend udzielonych kategorycznym tonem, postanowiłam ulżyć moim nadwątlonym, zmuszonym do nierządu myślom/nerwom i przesiadłam się w najodleglejszą część poczekalni. Było to możliwe, bo zrobiło się późne popołudnie i tłum zmalał. Utonęłam w lekturze.
Po konsultacji Doktor wyznaczył mi termin następnej wizyty na ten sam dzień, co owemu zagubionemu staruszkowi. Kiedy informowałam o tym panią W. cieszyłam się, że Doktor nie kazał mi równocześnie kserować dokumentacji.
Doktor postanowił zaszczepić we mnie wiosnę ordynując mi wyciąg z cebulek przebiśniegu, a może sasanki czy pierwiosnka. W zastrzykach w każdym razie. Wiosna wszczepiana przez powłoki skórne pośladka okazuje się być scypiąca i to nawet bardzo. Aż mi się przypomniała alergia na pyłki, która pojawia się u mnie jakimś sobie tylko znanym cyklem - na szczęście nie corocznym - i objawia się łzawiącymi i scypiącymi oczami.
Niezależnie od wszystkiego jesień wzięła świat we władanie. Chodziłam po cmentarzu jak co roku o tym czasie i odnajdywałam wciąż nowe tablice z epitafiami i dostrzegałam coraz to mniej starych, zabytkowych nagrobków. Ludzie zamienili przepiękny, stary cmentarz w skład wygładzonego granitu o różnych kolorach i odcieniach. Odbywam pielgrzymowanie do miejsca wiecznego spoczynku obywateli królewskiego miasta w ramach zadośćuczynienia. Nie mogłam być wtedy, kiedy byli wszyscy i kiedy utarło się bywać, gdyż bałam się tłumu. Zbyt jestem obolała i za mało sprawna, bym mogła zmierzyć się z tak wielką ilością bezmyślnej ludzkiej masy, jaka przelewa się przez cmentarze wszystkich polskich miast 1 listopada. Zwłaszcza doświadczenia ostatnich tygodni kazały mi przedsięwziąć postanowienie, by w ten dzień pozostać w domu. Któregoś dnia idę ulicą powoli. Kolano ustabilizowane mam ortezą, której być może nie widać, bo zlewa się z dolną częścią garderoby, ale zapewne odznaczam się kolebiącym się krokiem. Bardziej niż kolano dokucza mi kręgosłup. W tym czasie cała jestem zbudowana z ran. W miejscu niedozwolonym ulicę po przekątnej przechodzi jakaś kobieta, która wkracza na chodnik tuż przede mną i zachodzi mi drogę; zderzam się z nią. Nie jestem w stanie wyhamować obolałego ciała. Nie znam na tyle fizyki i nie potrafię podzielić i pomnożyć ciężaru, masy, prędkości i dokonać tych wszystkich skomplikowanych obliczeń, ale tak normalnie rozumując nie jest możliwym zatrzymanie ciała wprawionego w ruch. Za kilka dni dokładnie w tym samym miejscu drogę zajeżdża mi samochód - znów wbrew przepisom - parkując na chodniku; natychmiast otwierają się drzwi, tak, że wchodzę w nie, bo znów nie jestem w stanie zatrzymać ciała wprawionego w ruch. Za następnych kilka dni na tej samej ulicy, nieco dalej, inna kobieta, wysoka - jak oficer z wiersza o Grzesiu kłamczuchu - wyprzedza mnie o pół kroku i co robi? I natychmiast zachodzi mi drogę chcąc przejść przez ulicę. Wspominać, że w miejscu do tego nie przeznaczonym? Z moim bólem pewnie nie pasuję do rozpędzonego świata. Dlatego, gdy pewien lekarz, który ma wprawdzie warzywne nazwisko, ale bardziej pasowałoby, gdyby nazywał się burak, stosuje wobec mnie podczas prywatnej wizyty przemoc słowną, najnormalniej w świecie zaczynam ryczeć. Odbijam to sobie na kolejnym buraczanym lekarzu i mówię mu co o nim myślę, po tym, jak mnie nieuprzejmie i niegrzecznie potraktował (choć i tak daleko mu było do owego, który ma warzywne nazwisko, choć bardziej pasowałoby, gdyby nazywał się burak). Tamten jest zdziwiony i mówi, że dziwne, bo żadna pacjentka mu jeszcze nie powiedziała, że jest nieuprzejmy i niegrzeczny.
- To nie znaczy, że tak nie jest. Widocznie nie mają odwagi, a mi jej nie brakuje. Odpowiedziałam tamtemu wtedy.
W tym czasie, kiedy cała jestem zbudowana z ran nie mam siły na stręczycielskie zapędy pani W. wobec moich myśli. Nawet nie jestem córką piekarza.
Tak. Siedząc vis a vis pani W. zmusiła mnie, bym miała sprośne myśli.
Bo pani W. jest odwrotnością przemiłej, uprzejmej, kompetentnej i profesjonalnej pani P.
Najpierw więc, ale dopiero po wyjściu pani P., pani W. apelowała do wyobraźni, a nawet zdrowego rozsądku pewnego zagubionego staruszka, któremu doktor polecił zarejestrować się na konkretny termin, mówiąc:
- Nie zapiszę pana na ten dzień, bo już jest zarejestrowanych na wtedy X pacjentów. Z panem będzie ponad X i jak doktor będzie w stanie przyjąć ponad sto pacjentów tego dnia, pan wie?
- Ale doktor mówił, że trzeba... - wtrącił staruszek wykorzystując dłuższy przystanek wymuszony pytajnikiem, którym pani W. zakończyła zdanie.
- Może i mówił, ale niech pan sobie wyobrazi, jak doktor będzie mógł przyjąć tego dnia ponad sto pacjentów? Nie! Nie zarejestruję pana.
Innego zaś mężczyznę, który poprosił o ksero dokumentacji medycznej zapytała kategorycznym tonem (pani W. w pracy ton ma zazwyczaj kategoryczny):
- Po co panu ta dokumentacja? Czy pan już zakończył leczenie?
- Nie, ale...
- No to po co panu, no po co? No, niech mi pan powie, po co?
- Bo...
- Jak pan nie zakończył leczenia i jak pan nie umie powiedzieć, to ja panu powiem: jak pan zakończy leczenie, to pan przyjdzie do mnie i ja wtedy panu skseruję tę dokumentację, bo wcześniej panu i tak nie będzie potrzebna.
- Ale...
- No, rozumie pan, co do pana mówię, czy nie? Proszę przyjść jak pan zakończy leczenie.
- Ale doktor prosił.
Wysłuchawszy jeszcze kilku reprymend udzielonych kategorycznym tonem, postanowiłam ulżyć moim nadwątlonym, zmuszonym do nierządu myślom/nerwom i przesiadłam się w najodleglejszą część poczekalni. Było to możliwe, bo zrobiło się późne popołudnie i tłum zmalał. Utonęłam w lekturze.
Po konsultacji Doktor wyznaczył mi termin następnej wizyty na ten sam dzień, co owemu zagubionemu staruszkowi. Kiedy informowałam o tym panią W. cieszyłam się, że Doktor nie kazał mi równocześnie kserować dokumentacji.
Doktor postanowił zaszczepić we mnie wiosnę ordynując mi wyciąg z cebulek przebiśniegu, a może sasanki czy pierwiosnka. W zastrzykach w każdym razie. Wiosna wszczepiana przez powłoki skórne pośladka okazuje się być scypiąca i to nawet bardzo. Aż mi się przypomniała alergia na pyłki, która pojawia się u mnie jakimś sobie tylko znanym cyklem - na szczęście nie corocznym - i objawia się łzawiącymi i scypiącymi oczami.
Niezależnie od wszystkiego jesień wzięła świat we władanie. Chodziłam po cmentarzu jak co roku o tym czasie i odnajdywałam wciąż nowe tablice z epitafiami i dostrzegałam coraz to mniej starych, zabytkowych nagrobków. Ludzie zamienili przepiękny, stary cmentarz w skład wygładzonego granitu o różnych kolorach i odcieniach. Odbywam pielgrzymowanie do miejsca wiecznego spoczynku obywateli królewskiego miasta w ramach zadośćuczynienia. Nie mogłam być wtedy, kiedy byli wszyscy i kiedy utarło się bywać, gdyż bałam się tłumu. Zbyt jestem obolała i za mało sprawna, bym mogła zmierzyć się z tak wielką ilością bezmyślnej ludzkiej masy, jaka przelewa się przez cmentarze wszystkich polskich miast 1 listopada. Zwłaszcza doświadczenia ostatnich tygodni kazały mi przedsięwziąć postanowienie, by w ten dzień pozostać w domu. Któregoś dnia idę ulicą powoli. Kolano ustabilizowane mam ortezą, której być może nie widać, bo zlewa się z dolną częścią garderoby, ale zapewne odznaczam się kolebiącym się krokiem. Bardziej niż kolano dokucza mi kręgosłup. W tym czasie cała jestem zbudowana z ran. W miejscu niedozwolonym ulicę po przekątnej przechodzi jakaś kobieta, która wkracza na chodnik tuż przede mną i zachodzi mi drogę; zderzam się z nią. Nie jestem w stanie wyhamować obolałego ciała. Nie znam na tyle fizyki i nie potrafię podzielić i pomnożyć ciężaru, masy, prędkości i dokonać tych wszystkich skomplikowanych obliczeń, ale tak normalnie rozumując nie jest możliwym zatrzymanie ciała wprawionego w ruch. Za kilka dni dokładnie w tym samym miejscu drogę zajeżdża mi samochód - znów wbrew przepisom - parkując na chodniku; natychmiast otwierają się drzwi, tak, że wchodzę w nie, bo znów nie jestem w stanie zatrzymać ciała wprawionego w ruch. Za następnych kilka dni na tej samej ulicy, nieco dalej, inna kobieta, wysoka - jak oficer z wiersza o Grzesiu kłamczuchu - wyprzedza mnie o pół kroku i co robi? I natychmiast zachodzi mi drogę chcąc przejść przez ulicę. Wspominać, że w miejscu do tego nie przeznaczonym? Z moim bólem pewnie nie pasuję do rozpędzonego świata. Dlatego, gdy pewien lekarz, który ma wprawdzie warzywne nazwisko, ale bardziej pasowałoby, gdyby nazywał się burak, stosuje wobec mnie podczas prywatnej wizyty przemoc słowną, najnormalniej w świecie zaczynam ryczeć. Odbijam to sobie na kolejnym buraczanym lekarzu i mówię mu co o nim myślę, po tym, jak mnie nieuprzejmie i niegrzecznie potraktował (choć i tak daleko mu było do owego, który ma warzywne nazwisko, choć bardziej pasowałoby, gdyby nazywał się burak). Tamten jest zdziwiony i mówi, że dziwne, bo żadna pacjentka mu jeszcze nie powiedziała, że jest nieuprzejmy i niegrzeczny.
- To nie znaczy, że tak nie jest. Widocznie nie mają odwagi, a mi jej nie brakuje. Odpowiedziałam tamtemu wtedy.
W tym czasie, kiedy cała jestem zbudowana z ran nie mam siły na stręczycielskie zapędy pani W. wobec moich myśli. Nawet nie jestem córką piekarza.
Subskrybuj:
Posty (Atom)