MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 15 lutego 2011

"Krąg supełków" na kiepurowskiej scenie

Nawet nie wiedząc o tym, dawno, dawno temu wydeptywaliśmy ścieżki na szlaku Wincentego Pola. Tak nazwany jest szlak ciągnący się od Beskidu Niskiego przez Wysową-Zdrój, aż po Jaworzynę Krynicką w Beskidzie Sądeckim. Wincenty Pol w XIX wieku był pionierem turystyki pieszej górskiej i to na jego cześć szlak zaczynający się w Stróżach, biegnący do Muszyny nazwano jego imieniem i oznakowano kolorem zielonym. Wszak Wysowa to obóz w Hucie Wysowskiej i słynna burza na przełęczy, o której wolałabym zapomnieć. Szedł tamtędy szlak zielony, to fakt. Toteż tamte tereny to fragment trasy Wincentego Pola... Ale teraz o innym zdarzeniu na drugim końcu zielonego szlaku w Beskidach. W 1982 roku na rozpoczęcie roku harcerskiego, albo dla jakiejś innej przyczyny w ostatnim tygodniu wakacji odbył się wielki zlot w Jasieńczyku koło Muszyny. CISOWCE docierały tam stopniowo, dowożone przeważnie przez druha Sławka Żukiem wyładowanym po burty materacami, kanadyjkami i nami. Kursowaliśmy kilkakrotnie tam i z powrotem, jak jaki Hobbit. Na miejscu, czyli w Jasieńczyku pomagaliśmy rozbijać miasteczko zlotowe, ale żadna z nas była pomoc. Raczej bawiliśmy się z rozbijaniem własnych namiotów. Za to przy rozkładaniu kanadyjek i materaców w namiotach już się przydaliśmy, o służbie w kuchni i staniu na punktach podczas biegu patrolowego nie wspomnę. Był to biwak niezwykły, ponieważ nie było na nim naszego drużynowego. Żenił się wtedy i już od tej pory, aż po kres jego dni słowa z piosenki Marka pasować miały do niego jak ulał. Tak nam się przynajmniej wydawało, więc piosenka "Słońce, dziewczyna i ja" była przebojem biwaku w Jasieńczyku:

"A gdy do domu wracasz po długiej wędrówce
zmarznięty zmoknięty, prawie wyczerpany
Milutka żoneczka, stojąc przy lodówce
słodziutko szepcze -
skocz ze śmieciami mężusiu kochany..."
                                             (muz. i sł. Marek Ciuruś)

Bardzo nam wtedy wszystkim było do śmiechu z powodu tej niewyobrażalnej dla nas prozy życia. Aż przyszedł czas, że doświadczyliśmy jej wszyscy... Janusz jednak nie był człowiekiem, który dałby się wcisnąć w jakieś ramy i zaszufladkować. Nie bardzo leżało mu bieganie ze śmieciami. Z mieszkania w jednym wieżowcu przeprowadził się do innego wieżowca. Ale tymczasem byliśmy w Jasieńczyku, do którego Marek również nie przyjechał tak normalnie, ze wszystkimi, tylko jak w większości przypadków, zjawiał się w trakcie, pozwalając, wręcz każąc, na siebie czekać. Za to za każdym razem zjawiając się,  robił wrażenie, jakie tylko on mógł zrobić. Przecież my, wszystkie dziewczyny Cisowskie oczekując na Marka, odwracałyśmy się za każdym cieniem, nasłuchiwałyśmy wszelkich szmerów, niewiele się dla nas liczyło, dopóki nie zjawił się Marek. Natomiast, gdy wreszcie jego niewysoka postać stanęła pośród nas, nie wiadomo było, która pierwsza ma rzucić mu się na szyję. Sęk w tym, że wszystkie naraz nie mogłyśmy tego zrobić. On, nie wyróżniając nigdy żadnej z nas, witał się z nami wylewnie, zaspokajając nasze tęsknoty. Oczekiwałam kiedy padnie "Dorka" z jego ust. Była to dla mnie najmilsza muzyka w tamtym czasie, najsłodsze słowo. Ilu różnych trudnych zadań nie byłabym w stanie wykonać, gdyby nie doping Marka. W zasadzie wystarczała sama jego obecność, by dać mi siły do pokonania wielu moich słabości, lenistwa, czy niewiary w siebie. Tak było również z wyprawą na Jaworzynę Krynicką. Trzeba tu jasno powiedzieć, że wszelkie sprzęty i akcesoria turystyczne w tamtych latach nie były w żaden sposób porównywalne do współczesnych. Dziś firmy produkujące odzież i sprzęt turystyczny prześcigają się w zastosowaniu najnowocześniejszych technologii, by zmniejszyć wysiłek i zwiększyć chęci do uprawiania turystyki. Wtedy przemierzaliśmy górskie szlaki w butach marki "Pionier", identycznych jak pracownicy kolei i robotnicy budowlani, we flanelowej koszuli i dżinsowych spodniach, w plecaku mając kangurki chroniące na wypadek deszczu i wiatru, do plecaka przytroczone tkwiły metalowe, półlitrowe emaliowane kubki i zapasowa para butów, dyndająca niemiłosiernie w czasie marszu, zaś w ręce niosło się anilanowy śpiwór - jeden na dwie osoby, który był wielki i ważył zapewne z pół tony - szczególnie na szlaku. Tak wyekwipowani ruszyliśmy z Jasieńczyka, który leży sobie gdzieś niedaleko Jaworzyny Krynickiej, ale znacznie niżej niż ta piękna Pani - jedna z królowych dwóch królestw Beskidu Sądeckiego. Dalej mieliśmy zamiar dotrzeć do samej Krynicy i stamtąd pociągiem, ową trasą kolei Tarnowsko-Leluchowskiej, do Sącza. Zanim jednak ruszyliśmy na szlak, trwał biwak w Jasieńczyku. Kolejne przygody, nowy bagaż doświadczeń, ciągłe odkrywanie siebie, wszystkich wokół i całego świata. Kilka wieczorów, które przeciągnęły się do późnych godzin nocnych przy ognisku z gitarą i z naszymi piosenkami. Niezwykła wiedza, jaką zdobyliśmy polegająca na uświadomieniu nam, że piosenka, którą dotąd kojarzyliśmy z wydarzeniami II wojny światowej rozgrywającymi się na ulicach Warszawy, jest balladą śpiewaną też na cześć innego chłopca, który zginął w innym czasie, w innym mieście, na innej ulicy. Pewna starsza druhna, będąca naocznym świadkiem wydarzeń poznańskiego czerwca z 1956 roku opowiedziała nam o tym wprawiając w drżenie nasze młode serca, powodując wysyp gęsiej skórki i pozostawiając w nas wielki niepokój.

Ta pieśń o harcerzu jest, 
co krew swą dał i życie też
o harcerzu...

Ten chłopiec miał dziesięć lat
Niewielki był jego świat, jak hełm


Gdy tylko rozgorzał bój
On chwycił w dłoń karabin swój 
i biegł...

Na placu, gdzie w piłkę grał
Benzyną chciał zmienić świat na lepszy

Lecz snajper na dachu stał
Zobaczył go i oddał strzał
I trafił go prosto w pierś...

Na ulicznym bruku rozrzucone dłonie 
a spod hełmu widać dziecięce, dziecięce skronie...

Ten chłopiec miał dziesięć lat
Za mało, za mało, by zmienić świat
na lepszy...

Ten chłopiec miał dziesięć lat
Za mało, za mało, by zmienić ten podły świat...

W końcu ruszyliśmy ku Jaworzynie i słowo daję, że gdyby nie Marek, nie pokonałabym tej trasy. Był wszędzie, krążył przy nas, dodając otuchy i sprawiał, że skrzydła nam rosły u ramion. Hmmm, jak zawsze. Był tym horyzontem, do którego zdąża się spragnionym kresu wędrówki, a tak naprawdę nigdy się doń nie dociera. Czy pamiętam piękno krajobrazów, widoki i uroki Beskidu na szlaku? Gdybym miała teraz powiedzieć, co mnie zauroczyło w czasie tamtej wędrówki, nie byłabym w stanie tego wyciągnąć z pamięci. Całość zaś zapisała się, jako pewien archetyp górskiego wędrowania, albo jakaś platońska forma tego, co na szlaku. Bo doznania podczas każdej wędrówki po górach są niezmienne i chyba dla wszystkich ludzi jednakowe: dla widoków, jakie roztaczają się ze szczytu, warto pokonać siebie i swoje słabości podczas wspinaczki i niełatwej wędrówki, ponieważ żadna wędrówka nigdy nie jest łatwa. Za każdym razem, gdy wyruszamy na szlak, jest coś, co powoduje, że ciężko nam w drodze. I za każdym razem musimy pokonywać siebie i wciąż od nowa zdobywać szczyty swoich możliwości. I dobrze widzieć przed sobą linię horyzontu... taką "strzępioną pasmem gór".
Po zejściu z Jaworzyny do Krynicy byliśmy już tak zmęczeni, że dostaliśmy pospolitej głupawki. Pomimo, że czasu do odjazdu pociągu było niewiele, postanowiliśmy zostawić wartę przy plecakach na dworcu i ruszyliśmy na lody do "Murzynka". "Murzynek" wiadomo, znany lokal znajdujący się przy końcu deptaku, daleko był od stacji. My oczywiście nie szliśmy  normalnie, jak Bóg przykazał, tylko po drodze daliśmy popis swoich możliwości. Pląsaliśmy i śpiewaliśmy wszystko, co potrafiliśmy, łącznie z występem na scenie w amfiteatrze, na której zazwyczaj odbywały się koncerty kiepurowskie. My na tej słynnej scenie odtańczyliśmy "Krąg supełków" i gdy dotarliśmy w końcu do "Murzynka" okazało się, że nie mamy już czasu na zakup lodów, za to pędem musimy gnać na stację, by nie spóźnić się na odjeżdżający za chwilę pociąg...
W pociągu, jak to w pociągu działy się zapewne najciekawsze rzeczy, bo jak już raz rzekłam, każda podróż była dopełnieniem wszystkiego, co zdarzyło się na biwaku, czy rajdzie. Planowałyśmy z dziewczynami mały napad na Marka w tunelu, ale nim pociąg wjechał w tunel, przedziały rozświetliło światło elektryczne. Zamach się nie udał, ale ważniejsze było przygotowywanie go. Miałyśmy zaplanowane najdrobniejsze szczegóły, chichrałyśmy się do bólu brzuchów w trakcie konspiracyjnej pracy, więc sam zamach nie musiał zostać dokonany. Przecież najciekawsze jest zawsze przygotowywanie, planowanie i oczekiwanie. Gdy czas się wypełnia, oczekiwane wcześniej chwile nie są już tak ekscytujące.


Najpierw żyć


Parę stówek na drogę, bym mógł szczęście swe kupić
za darmo od kogoś.
Kto potrafi zrozumieć mnie biednego wędrowca
Kto może mi pomóc.
     Bym nie błądząc w ciemnościach
     Mógł znaleźć swą drogę.
     Krwią znaczoną przed laty
     Przez brata i Boga.
Epitafium nieznane, gdzieś wśród mogił poległych
sam popiół i diament.
Błękit nieba dokoła, a ja smutny o pomstę
do Boga wciąż wołam.
     Biały krzyż a pod krzyżem
     Primum rivere
     Najpierw żyć znaczy wszystko -
     Umrzeć niewiele.
Parę stówek na drogę, bym radości mógł kupić
w swym życiu choć trochę.
Kto mi rękę swą poda, miłość złoży w ofierze
wędrowca i Boga.
                                         (muz. i sł. Marek Ciuruś)

Piosenka ze śpiewnika IX Rajdu "SZLAKAMI WALK ŻOŁNIERZY WOJSK OCHRONY POGRANICZA" organizowanego przez Karpacką Brygadę WOP Tatry - Pieniny 6-13.06.1982 r.

Piosenka jak najbardziej godna śpiewania na szlaku nazwanym imieniem człowieka uhonorowanego za męstwo Krzyżem Virtuti Militari.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz