MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

środa, 30 grudnia 2015

Dialog

Tak. Jesteś z kimś w jednym pomieszczeniu - sam na sam. Rozmawiacie. O niczym ważnym. Albo o czymś ważnym. Mówisz coś. Prostym językiem. Wyraźnie. Znasz język nieco bardziej skomplikowany, ale na używanie takiego możesz pozwolić sobie tylko w towarzystwie nielicznych - doświadczenie nauczyło cię, by z większością rozmawiać wypowiadając myśli najprościej jak tylko się da.

Guzik.
Ten ktoś i tak słyszy nie to, co mówisz, tylko to, co usłyszał.

Może już lepiej wcale się do nikogo nie odzywać?



Coraz częściej milczę. Są tacy, którzy z milczenia wyciągają wnioski, żem niechętna (im). To nie niechęć. To tylko słowa opadają jak ręce.

Na szczęście są jeszcze tacy, z którymi mogę prawdziwie milczeć. I oni wiedzą, co to milczenie znaczy.

Tak sobie pomyślałam, by na koniec roku podziękować wszystkim. Tym, w których towarzystwie milczę z radością i tym, przy których milczę, bo opadły mi słowa jak ręce. Także tym, którzy w moich słowach słyszą to, co one znaczą i tym, którzy słyszą, co chcą, albo zaledwie potrafią usłyszeć.

Przede wszystkim dziękuję tym, przy których mogę mówić to, co czuję i myślę.

Tym, którzy zrozumieją moje podziękowania, nie muszę tłumaczyć, za co dziękuję. Tym, którzy zrozumieją, co są w stanie zrozumieć - no, trudno. I tak nie jestem w stanie nic innego zrobić.


sobota, 19 grudnia 2015

A śpiewak? Znowu jest sam.

W świetle aktualnej dziennej, a zwłaszcza nocnej rozkładówki wydarzeń i wypadków grzecznie pytam, komu przeszkadzał tamten rząd, a zwłaszcza spokojny żywot, jaki mogliśmy przy nim wieść? Że co? Że niektórzy członkowie rządu zażerali się ośmiorniczkami  na rogu Gagarina i Czerniakowskiej? No, przecież skoro już zostały wyłowione i uśmiercone to ktoś się musiał poświęcić i je zjeść. Przecież ja ich jadła nie będę, bo po owocach morza rzygam jak kot. I proszę mi wierzyć, że podziwiam osoby, które z własnej woli jedzą to morsko-oceaniczne robactwo. Uważam to za szczyt bohaterstwa... że się tak wyrażę: gastrycznego. A że chłopaki poklęły trochę podczas jedzenia? Ja to dopiero klęłam, jak rzygałam! A poza tym to mało się chłopaki nasłuchały, że nie ma już elit w naszym kraju? Zwłaszcza po tym jak ostatnia poległa w katastrofie lotniczej. No to jakim językiem się miały dziarskie zuchy wyrażać? Mało to historia zna szewców bohaterów? No, przynajmniej jednego zna. W końcu szewc to synonim oklętego człeka. No, nie powiem, bo dawno po Warszawie nie chodziłam, ale z tego co pamiętam, to niejeden raz się posłom wracającym z obrad sejmowych dziarski szewc warszawski w oczy z cokołu rzucić musiał. A nawet jakby nie, to ot - po prostu - biedne chłopaki chciały ogólnej opinii sprostać, że tych elit to już nasza ojczysta ziemia nie nosi... Tak źle i tak niedobrze, a biednemu wiatr zawsze w oczy.
A może pani premier poprzedniego rządu sprawiała wrażenie za bardzo płaczliwej? No to jak raz przemówiła ostro, tak co to mogło pójść w pięty, to zaś orzeknięto: kobiecie nie wypada! Co nie wypada? Wypada premierem być, a nie wypada zagrzmieć? 
No i co to tam jakieś inne pomniejsze sprawy i sprawki naprzeciw obecnym chryjom i aferom? Bo dziś to nie wiadomo jak się budzić. A jak się już człowiek obudzi i na fejsbuka zaglądnie, to zanim powie cokolwiek, już się staje Adasiem Miauczyńskim i... co by nie powiedzieć: klnie jak szewc. Zawsze to jakaś alternatywa, by imienia Boga nie wzywać nadaremno, ale czy to po bożemu tak brzydkim słowem dzień zaczynać? No, ale jak inaczej? A, właśnie! Teraz to nawet strach na pasterkę iść, a to już za parę dni, o przepraszam - nocy. No bo jak nam błogosławione łono zduplikuje pana prezydenta? Dopiero się narobi! A przecież nadprezes ma tylko dwie ręce do utrzymania marionetek. 
W ogóle, panie, bałagan w polityce taki, że nie wiadomo, co robić, a co nie, bo tu okna z jednej strony by pasowało myć, pierogi lepić i po drzewko lecieć, a tymczasem nocą to się nie można od telewizora odkleić, a za dnia to ciągle jakieś marsze i demonstracje zwołują. Panie, a co te zwykłe, głupie ludzie nie wymyślą?! Wystarczy popatrzeć w internet. Sieje się głupota ino dudni. No, bo czy to kto widział, żeby się tak z władzy naigrywać? Z poważnych ministrów, z premiera i prezydenta? Wybranych miażdżącą większością głosów? No, dziś na przykład widziałam insynuacje o błogosławionym prąciu, które go (wiadomo kogo) stworzyło, a każdy mądry wie, że poczęcie takiego świętego człowieka musiało być niepokalane. Ja już to mówiłam na spotkaniu przedwyborczym w kwietniu w Gorlicach, to się mnie dziwnie przyglądano. Albo, wracając do internetu, że klucze pod wycieraczką... Też mi coś, jakby klucze mogły być gdziekolwiek indziej. 
A ile insynuacji i nieprawdziwych informacji rozsianych jest na tych ćwierkaczach i fejsbukach?! A przecież nadprezes ma misję odkomunizowania kraju, pozbycia się wszystkich zdrajców - na czele z tymi, którzy w genach mają zapisaną zdradę narodową i wreszcie dokładne posortowanie obywateli na tych co z nami i przeciw nam. Sama znam takich, co tęsknią i z rozrzewnieniem wspominają poprzednią epokę, no to głosowali na partię prezesa i prezes się teraz z nimi rozprawi. 

Narobiło się panie tyle, że z jednej strony to już nikt nie wie czy dobrze, czy źle. To znaczy, żebyś mnie pan źle nie zrozumiał, bo z każdej strony wiedzą, i to najlepiej, co dobre, a co złe. A zwłaszcza po tej prawej i sprawiedliwej stronie to wiedzą.

Ale przynajmniej nikt już się wstydzić nie musi, bo tyle co się nasz prezydent nawstydzi, to po prostu odkupi cały narodowy wstyd.

A śpiewak? Znowu jest sam.



sobota, 5 grudnia 2015

Tyrania władzy

Kiedyś w naszym hufcu mieliśmy komendanta wybranego decyzją Zjazdu, w zgodzie z ordynacją wyborczą.  Niespełna 4 dziesiątki ludzi miały uprawnienia do głosowania. Komendant, człowiek chory na władzę, doprowadził do skłócenia środowiska instruktorskiego. Tak. Tego nielicznego środowiska ludzi, którzy znali się jak łyse konie, wiele lat ze sobą współpracowali w różnych, nawet najtrudniejszych warunkach, wykonując społecznie pracę dla dobra najmniejszych. Piękne ideały naszej harcerskiej organizacji dojrzewające od 100 lat pozwoliły wyrzeźbić i nam nasze charaktery. Zdawałoby się sielanka – Prawo i Przyrzeczenie, harcerski krąg, pieśń pożegnalna, bratnie słowo o wzajemnej pomocy…
Komendant reprezentował nas na zewnątrz, był niejako naszą wizytówką, więc siłą rzeczy postrzegano nas przez pryzmat jego kłótliwej, chaotycznej, i - co tu dużo mówić - wrednej natury. Z roku na rok rosła buta komendanta wobec nas – ludzi, którzy oddawali zupełnie darmo swój prywatny czas dla realizacji wielkich celów – dla wychowania młodego pokolenia w systemie określonych wartości a jednocześnie tworzyła się wokół naszej społeczności nieprzyjemna atmosfera spowodowana coraz to gorszym wizerunkiem zewnętrznym.  Od grantodawców z miasta słyszeliśmy, że coraz gorzej jesteśmy postrzegani; ewentualni darczyńcy zamykali przed nami drzwi swoich gabinetów. Jak prowadzić działalność organizacji pozarządowej bez źródeł finansowania? Po zmianach ustrojowych trudno nam było połączyć umiejętności wychowawców i programowców z koniecznością pozostania księgowymi i przedsiębiorcami, tudzież ze znawstwem w wielu innych dziedzinach naszego instruktorskiego działania. Bo każdy drużynowy i instruktor harcerski to taki omnibus we wszystkim. I zaledwie nam się to udało kolejny kłopot, nowe zadanie.
Byliśmy więc źle postrzegani na zewnątrz i do tego skłóceni od środka. Podatni na tego typu działania do dziś nie zauważyli zmiany rzeczywistości, pomimo że minęło już wiele lat od kiedy nie ma tamtego komendanta, i wciąż knują i spiskują. Część ludzi odsunęła się na bok, postanawiając przeczekać; nie wszyscy wrócili, zaś ci, którzy wrócili, wciąż mają z tyłu głowy podejrzliwość. Inna znów część postanowiła pracować pomimo wszystko, by ratować co można – od środka i na zewnątrz. Zdecydowana większość wiedziała, że źródłem wszelkiego zła jest osoba komendanta, ale co innego wiedzieć, a co innego wierzyć w dobre intencje pozostałych, zwłaszcza, gdy było się karmionym propagandą zła i nienawiścią jak chlebem powszednim.  Nie nadużyję mocnego sformułowania, że tyle wiemy o sobie, na ile nas sprawdzono…
Komendant miał wsparcie we władzach zwierzchnich. Czasem wydawało się, że może to z nami jest coś nie tak, że to my jesteśmy tym kierowcą ciężarówki na autostradzie dziwiącym się komunikatowi z radia, który ostrzegał użytkowników przed jednym wariatem jadącym pod prąd i komentującym: Jeden? Setki!
Atmosferę panującą wśród  instruktorów doskonale przeczuła młodzież. Ci mądrzejsi – wychodzi na to, że my – ze swej lojalności, nie wciągaliśmy podopiecznych w spory dorosłych. Wzrosła nam młodzież zbuntowana na wszystkich instruktorów. Bunt rozchodzi się jak kręgi na wodzie na coraz to młodszych podopiecznych. Nie wiadomo dlaczego, nie wiadomo, gdzie źródło – młodzi mają przekonanie, że baza to wróg.
Skończyło się kilka wielkich przyjaźni. Wielu z nas nosi rany w duszy i w sercu. Niektórzy urażoną ambicję – całkiem słusznie. Pozostał straszliwy niesmak. Gorycz jak po zapaleniu wątroby.
Najgorsze jest to, że nikt z nas nie podjął żadnych działań, by tę sytuację zmienić, by doprowadzić do odwołania tamtego komendanta. Mieliśmy przecież w ręku takie narzędzie… Choć może gorsze jest to, że patrzyliśmy jak rujnowana jest przyjaźń i braterstwo. Przecież to nie była cudza przyjaźń i cudze braterstwo tylko nasze własne… Czy to, że byliśmy sparaliżowani strachem jest jakimś argumentem obrony? Jak można było pozwolić tak spętać własną wolność i godność, przecież nie wiązała nas żadna umowa, żaden akt, a tylko instruktorska powinność... A może najgorsze jest to, że pozwoliliśmy, by w młodych ludziach zachwiała się wiara w nas (pośrednio w harcerskie ideały), że zburzyliśmy ich bezpieczeństwo i poczucie, że przyjaźń i braterstwo naprawdę istnieją?


W tej opowieści nie ma ani jednego słowa, zdarzenia czy uczucia zmyślonego. To jest naga prawda w skali mikro. Kilkuletnia kadencja szybko mija, tyranów nie wybiera się po raz wtóry. Niestety niesmak pozostaje na długo. A niektórych stosunków międzyludzkich nie da się odbudować nigdy.

piątek, 4 grudnia 2015

Sen - mara

To nie był sen. Ja po prostu po raz kolejny umarłam. Żeby się stamtąd wydostać musiałam ułożyć niezwykle skomplikowaną układankę, która raz wyglądała jak chińskie domino, drugim zaś razem polegała na rozwiązaniu zagadki o tematyce zaczerpniętej z Sherlocka Holmesa. Pewnie było tak, że aby zestawić parę klocków pasujących do siebie trzeba było rozwiązać te zagadki. A ja we śnie nie mam lotnego umysłu - pomyślałam, myśląc przecież, że śpię, kompletnie nie zdając sobie sprawy, że po raz kolejny umarłam.
A może umarłam tylko raz. Ten jeden jedyny, kiedy wydawało mi się, że śpię i śnię, że rozgrywam dziwną grę i ilekroć wydawało mi się, że zaraz zdejmę z planszy ostatnie klocki, coś się knociło i albo kończył się czas, albo kilka ostatnich klocków nie pasowało do siebie. Przy czym, przy każdej nowej rozgrywce tylko na samym początku wydawało się, że klocki są ustawione na jakiejś niewielkiej płaszczyźnie, w pomieszczeniu na stole, a może na ekranie komputera. Kiedy szukałam par od razu czas i przestrzeń nabierały innych wymiarów i okazywało się, że jestem w samym centrum dziwacznych wydarzeń, których dotyczyły zagadki. Dlatego myślałam, że to sen. Bo tylko we śnie można tak poruszać się po różnych przestrzeniach i wydarzeniach, a myśli przeskakują z tematu na temat jak palce fortepianowego wirtuoza.
I dopiero, kiedy strugi gorącej wody lały się po moim ciele, a kot siedział skulony na kuchennym stole poczułam wyraźnie, że byłam w błędzie. Że to nie był sen, tylko śmierć. Musiało mnie zwieść głęboko zakorzenione przeświadczenie, że po śmierci przechodzi się - przynajmniej chwilowo - w niebyt i nicnierobienie. No i że stamtąd się nie wraca, a ja przecież wstaję każdego ranka i przez cały dzień powtarzam czynności, jakich nauczyło mnie życie. Więc, gdy ta gorąca woda spływała po mojej twarzy i dalej w dół po wszystkich krągłościach mojego ciała, jakaś mglista myśl prześlizgnęła się obok, że byłam tam wielokrotnie. I za każdym razem wracałam. Może w końcu udawało mi się ułożyć tę układankę? Tego właśnie nie pamiętam. Za to dokładnie pamiętam każdą nieudaną próbę, zwłaszcza te, które były już prawie na ukończeniu. Wcale nie było mi żal, że się nie udało, bo samo układanie - odnajdywanie klocków chińskiego domina do pary i odgadywanie zagadek, które przeradzały się w wartką, czasami niebezpieczną, za każdym razem pełną przygód akcję było na tyle ekscytujące, że nie chciałam się od nich odrywać. Jak od dobrego filmu. O, właśnie! Każdy powrót z tamtego świata był jak przerwa na reklamy.
Stałam więc oblewana strumieniami gorącej wody i w unoszącej się parze jak w niewyraźnym lustrze widziałam fragmenty życia po tamtej stronie. Mocno uśpiona zapamiętana myśl łechtana oparami gorąca przedzierała się do świadomości z tak wielkim oporem, że prawie niemożliwe było ustalenie jakiegokolwiek ciągu logicznego wydarzeń. I tylko to wwiercające się wrażenie, że to było niejednokrotnie, że wciąż się zdarzało w powtarzalnych sekwencjach... Były tam wszystkie moje zwycięstwa i klęski ustawione na równoważni, która zdawała się tkwić nieruchomo nie przechylając się na żadną ze stron. Były moje uniesienia - te, które powodowały, że mogłam żyć w czasie, kiedy żyłam. Ta miłość, która - odczuwana szóstym zmysłem - zdaje się żądać zapisywania przez wielkie M. Ta, której wzór jest niedościgły i wszystko, co spotyka nas tu, po tej stronie jest marną jej namiastką. To właśnie ta Miłość, odczuwanie jej niezmierzonej bliskości i wielkości powodowało, że wcale nie martwiłam się, gdy układanka rozlatywała się przed samym końcem i wszystko musiałam zaczynać od początku... Najboleśniejsze było wrażenie, że za każdym razem, gdy od nowa umierałam, na samym wierzchu moich uczuć i pamięci tkwiły te ziemskie przyzwyczajenia do ludzi, do ich oczy, koloru włosów, barwy ich głosu i do miłości do nich.
Po żadnej ze śmierci, w rzeczywistości, w której się odnajdywałam nie było nikogo z tych, co umarli naprawdę.
Może to jednak za każdym razem był sen, nie śmierć. Więc wtulam się w ciebie tak, żeby zniknąć.