MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 31 sierpnia 2014

Album rodzinny - ze stukaniem maszyny do pisania w tle. Z cyklu: Opowieści dla Zośki.

Wychowałam się ze stukaniem maszyny do pisania w tle. Miesiąc przed moim przyjściem na świat Mój Ojciec zaczął pracować w Gazecie. Wcześniej był korespondentem, więc on sam pewnie nie wiedział, tym bardziej ja nie wiem, w którym momencie Gazeta stała się największą miłością jego życia. I choć do Mojej Mamy mówił zawsze: "Iśka, jesteś moją największą miłością", to wszystko, co robił w swoim życiu, świadczyło inaczej. 
Uwielbiam więc ten charakterystyczny, a kompletnie wyeliminowany dziś ze świata dźwięków, odgłos czcionek uderzających o papier przewijający się na wałku. Stukanie w Moim Domu rozlegało się o każdej porze dnia i nocy. Było gwarantem tego, że Mój Ojciec jest w domu, a miewał przecież wielkie trudności z dotarciem na łono rodziny ;). Po każdym stukaniu następowało telefonowanie i długie dyktowanie tekstu paniom maszynistkom w wydawnictwie.
Zupełnie niespodziewanie dla siebie samej otwarłam wczoraj kufer pamięci. Ktoś oczekiwał ode mnie starych fotografii z Mojego Miasta, więc długo w noc przeglądałam zdjęcia z odległych czasów. Dałam nawet pochopnie obietnicę, że mam całe pudło dokładnie takich zdjęć, na jakie ten ktoś czekał. I gdy zaczęłam je przeglądać oczami oczekującej na nie osoby, stwierdziłam, że to nie są te zdjęcia, o których myślałam. W pierwszym impulsie, który trwał tak długo, że poszłam z nim nawet spać, pomyślałam, że ktoś wyciągnął z pudełka zdjęcia, o których myślałam, że w nim są. Zaczęłam nawet szukać winnego, a że podczas poszukiwań weszłam do łóżka, sen mnie zmorzył i przeprowadził nie tylko przez świat i czas, Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką, ale i przez inne światy i czasy. Wtedy zrozumiałam. Zrozumiałam, bo zapewne zobaczyłam to, co zawsze widzę oglądając zdjęcia z magicznego pudła, w którym wciąż żyją miejsca, czas i ludzie, choć wszystkiego tego, całego tamtego świata, od dawna już nie ma.

Mój Ojciec, Którego Wtedy Nazywaliśmy Tańcia, w swoim warsztatcie pracy, prócz maszyny do pisania, miał aparat fotograficzny. Ot, taki "Zenith", o którym w dzisiejszych czasach kolekcjonerzy sprzętu fotograficznego marzą. Zawsze mówił, że fotografowanie to jest jego hobby. Więc robił sporo, jak na czasy czarno-białej kliszy, zdjęć. Niestety popełnił ten błąd, który powiela się w myśleniu wielu ludzi. Myślał, że wszystko to, co jest na wyciągnięcie ręki, tak po prostu jest i zawsze będzie. Toteż, kiedy tylko był poza miejscem zamieszkania pozwalał sobie robić tzw, widokówki - zdjęcia krajobrazu, pejzaże, widoczki, ulice miast, zabytki itd. Za to w Moim Mieście na zdjęciach są głównie ludzie. Ale jakoś nigdy dotąd tak tych zdjęć nie odbierałam. Widziałam zdjęcie z Moją Mamą trzymającą mnie na rękach, i widziałam fragment miasta, w którym to zdjęcie było zrobione. Ba! Widziałam więcej: scenerię i gwar dziecięcych zabaw, nawoływania rodziców, odgłos przejeżdżającego motocyklu, czułam zapach i widziałam wszystkie kolory łąki... a tymczasem na tym zdjęciu istotnie jest Moja Mama trzymająca mnie na rękach, na tle niewielkiego fragmentu budynku. I tak każde zdjęcie. Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką i później, oglądaliśmy wszystkie rodzinne fotografie podczas specjalnych sesji. Wyglądało to tak, że wszyscy - rodzice i dzieci - siadaliśmy przy stole, któryś z rodziców miał przed sobą pudło i wyciągał zdjęcia jedno po drugim i opowiadał o okolicznościach, w jakich chwila została uchwycona. I chyba nikt nie spodziewał się na jak długo. Potem zdjęcie krążyło z rąk do rąk i następne, i następne... Rodzice stosowali maksymę, jaką Moja Wychowawczyni zapisując w moim pamiętniku, zapisała się w moim życiu: "Nie wspominaj, gdy zobaczysz, ale zobacz, kiedy wspomnisz", bo zanim sięgnęło się po pudło ze zdjęciami, przychodziły wspomnienia. Mój Ojciec, na Którego Wtedy Mówiliśmy Tańcia, zawsze był przegrany w starciu na wspomnienia, a mieli ich więcej niż potencjalni małżonkowie, ponieważ moi rodzice chodzili razem do klasy w szkole średniej. Nigdy nie pamiętał faktów, mieszały mu się osoby, zdarzenia, przeżycia, co wywoływało w nas salwy śmiechu, ponieważ, gdy Moja Mama utrzymywała się na pozycji tej zdecydowanie lepiej pamiętającej, Mój Ojciec mówił, powtarzając za ich wspólnym, często wspominanym, profesorem Inglotem: "A pies z tobą tańcował i małe pieski też". 

Tańci warsztat pracy


Minionej nocy, wyciągnąwszy magiczne pudło i otworzywszy kufer wspomnień, zobaczyłam na oglądanych tysiące razy zdjęciach, coś zupełnie nowego - zobaczyłam koloryt epoki, w której zostały zrobione, przez pryzmat wnętrz pomieszczeń, ubiorów i fryzur ludzi, menu znajdującego się na stołach itd. 

czwartek, 28 sierpnia 2014

W czasie deszczu dzieci się nie nudzą

W czasie deszczu

Choć nie padało zbyt mocno, Mniejszy Brat niósł nad głową o wiele za duży parasol z jeszcze większym szpicem i najwidoczniej zahaczył nim o deszczową chmurę, bo z małej mżawki zrobił się duży deszcz. Nie powiem, od której strony, do której padało, bo przecież całe tegoroczne lato jest deszczowe, więc teraz, z końcem wakacji, trudno powiedzieć kiedy zaczęła się deszczowa pogoda. No, chyba od pierwszego rozdziału, albo nawet od wstępu, a może od przedmowy? Mali ludzie chcieli wyjść na spacer do końca drogi i na szczęście żadne z rodziców się nie wyrywało, więc to ja mogłam iść z małymi ludźmi. Nie mogę stwierdzić, że nie lubię deszczu. Kiedy jestem w górach i złapie mnie ulewa, lubię zmoknąć. Gorzej, gdy moknąć przyjdzie na ulicach miasta. Wtedy już nie jest to takie przyjemne uczucie. Do dziś żywo tkwi w mojej pamięci festiwal radości po każdym letnim deszczu w czasie, Kiedy Ja Byłam Małą Dziewczynką. Mamy nie pozwalały nam biegać po polu w czasie deszczu, więc z nosami przyklejonymi do szyby oczekiwaliśmy, każdy w swoim domu, kiedy niebo się rozchmurzy i świat przejaśnieje. Wtedy natychmiast wybiegaliśmy z domów i z dziką radością wskakiwaliśmy raz za razem w kałuże. W tamtych latach każde dziecko wyposażone było w klapki - japonki, albo motylki, więc można było skakać po kałużach do woli. Niezapomniane są również chwile, gdy tuż po deszczu biegaliśmy boso po nagrzanych płytkach chodnikowych...
Więc mali ludzie poszli do końca drogi nie omijając żadnej kałuży. Powiedzieli głośno "dzień dobry" sąsiadowi, który się niedawno wprowadził do domu bliżej końca drogi. Miałam wrażenie, że Mniejszy Brat chciał zaznajomić się z sąsiadem. I właśnie w tym momencie musiał zahaczyć szpikulcem parasola o tę deszczową chmurę i ją ropruć, bo zaczęło padać. A, że wiał wiatr, to zrobiło się nieprzyjemnie i nawet olbrzymi parasol nie chronił małych ludzi od deszczu. Prawie biegiem, a może w podskokach wracaliśmy do domu, który jest przecież na wyciągnięcie ręki, ale gdy już byliśmy bezpieczni, nikt z nas nie kwapił się do wejścia do domu. Byliśmy we czworo: dwoje małych i dwoje dużych ludzi. Przed domem czekała na małych ludzi największa atrakcja. 
Rodzice małych ludzi postanowili tego lata zaipmregnować dom, bo jest zbudowany z takiego materiału, który się impregnuje, więc tatuś małych ludzi stawia rusztowanie, szlifuje i impregnuje, potem przestawia w inne miejsce rusztowanie, znów szlifuje i impregnuje, i znów przestawia. Doszedł do takiego miejsca, w którym w szlifowaniu i impregnowaniu przeszkadzała mu rynna ześlizgująca się z dachu w dół domu ścianą tuż przy ganku. Odłączył więc tunele rynny i oparł w innym miejscu o dom, albo o rusztowanie, a z dachu zwisał w kierunku ziemi kikut pionowej rynny. I z niego lało się w czasie tego deszczu jak z przysłowiowego cebra. Mali ludzie wystawili swe małe łapki i łapali deszczówkę w dłonie, które chwilowo zamieniły się w coś na kształt czerpaków, a może chochelek. Spadająca ze sporej wysokości woda ukierunkowana w jedno miejsce, zdążyła wydrążyć spory dołek w ziemi. Mniejszy Brat zaanektował go dla siebie, stanął w nim dwiema nogami, jak w miniaturowej, ale głębokiej kałuży i podskakiwał, i podskakiwał, i podskakiwał... na pewno przez ładnych kilka stron, a może nawet przez cały rozdział...


środa, 27 sierpnia 2014

Spacer do końca drogi




Drogę, której tak naprawdę zbyt dobrze nie widać, kończą dwa olbrzymie drzewa. Niewtajemniczony pomyślałby, że rosną pośrodku łąki, tymczasem dwa kolosy stanowią bramę do świata, do którego mali ludzie już się nie zapuszczają. Już dojście "do końca drogi" bywa nagrodą, wyzwaniem, przygodą. Po obu stronach drogi dla wtajemniczonych, rosną wysokie trawy. Nie trzeba być dzieckiem, by w nich utonąć. Mali ludzie ścigają się, kto pierwszy dobiegnie do drzew, ale niestety po drodze zatrzymuje ich kałuża. Taka długa, że Mniejszy Brat mówi, że nie przeskoczy. Musi być bardzo zagubiony na tej drodze, skoro nie przyjdzie mu do głowy, że możną ją przeskoczyć od innej strony, bo jest długa, ale wąska. Trzeba mu dopiero podpowiedzieć i pokazać miejsce, z którego dobrze się odbić. Ośmielony, skacze jak konik polny tam i z powrotem. Jednak uważa, by nie zamoczyć butów, co prawda tym nic by się nie stało, bo są z krokodylkiem. Choć dla dużego droga nie jest długa, mali ludzie nie wyobrażają sobie, by iść dalej. Dalej, to już prawdziwa wyprawa, a nie zwykły spacer. Tyle ciekawych rzeczy i zjawisk czeka na małych ludzi po drodze, że duży nadziwić się nie może zadziwieniu i zachwytom małych. Dla małych wszystko wokół jest jak nowy ląd. Dojrzałe trawy zdążyły ozłocić skraj łąki nabrzmiałymi kłosami i wiechami uginającymi się od nasion i gną się w ukłonach zachęcając do zanurzenia się w ich suchym oceanie. Zanim zacznie się las, wąska wstęga maleńkiej rzeczki odcina łąkę z jej roślinnością od reszty krajobrazu. Teren jest płaski, więc to wierzchołki sosen stanowią linię horyzontu. Małe rączki już pomagają uwolnić się nasionom z ich miejsca przywiązania i pociągnąwszy za kłos, rozsypują wkoło. Gdzieś znalazł się jakiś spory kamień, na którym jeden z małych ludzi przycupnął dla odpoczynku, a może tylko, by uatrakcyjnić wrażenia? Motyle i ważki podrywają się spłoszone, a na ziemi coś smyrnęło w trawach. 

W pogodę, czy niepogodę mali ludzie ochoczo wędrują do końca drogi. Kiedy pada deszcz, zabierają ze sobą parasol i zakładają kalosze. W upalny dzień - kapelusze przeciwsłoneczne. Nie wiem, czy ze swojej pozycji z końca drogi widzą dom, ale dom jest na wyciągnięcie ręki... 

wtorek, 26 sierpnia 2014

Cerkiew w Bielance k/Gorlic - z cyklu: Cerkwie Beskidu Niskiego

Drewniana, trójdzielna, z wieżą o konstrukcji słupowo-ramowej nad przedsionkiem. Z babińcem i krytym gontem dachem namiotowym nad nawą i kalenicowym nad prezbiterium. Nad każdą częścią znajdują się wieże o różnej wysokości z banistymi hałmami. Typowe łemkowskie budownictwo cerkiewne. 
Ale! 

Osiemnastowieczna cerkiew w Bielance kryje w swoim wnętrzu niejeden zabytek sztuki sakralnej. Cały ikonostas datowany jest na 1783 r. (tylko 10 lat starszy niż sama świątynia). Są też ikony z XVII i XVIII wieku. Jest coś w obrządku wschodnim, w wyglądzie i wystroju każdej cerkwi, co pobudza moje - w dzieciństwie utrwalone - zamiłowanie do dewocjonaliów. Wnętrze cerkwi w Bielance kipi atmosferą łemkowszczyzny - ikonostas w złoconych okowach z misternie rzeźbionymi carskimi wrotami, nadmiar ikon Świętych i malowideł o tematyce religijnej i ornamentalnej, feretrony i sztandary, świeczniki ze świecami z wosku pszczelego i drewniane oraz metalowe krzyże, żyrandole w kształcie świeczników, wyszywane ręczniki zawieszone na obrazach świętych i na krzyżach dla nadania odświętności, miękkie dywany i kobierce pod stopami. Namalowana na suficie przedsionka Matka Boża Pokrowna - rozchylająca poły płaszcza, by schronić pod nimi każdego, kto schronienia potrzebuje patronuje świątyni, która służy wiernym trzech obrządków: rzymsko- i greckokatolickiego oraz prawosławnego. Żywy ekumenizm, Słowo, które Ciałem się staje za każdym razem, gdy wierni różnych obrządków przychodzą na Eucharystię i wszyscy słyszą to samo: "A oto Ja jestem z wami przez wszystkie dni, aż do skończenia świata". 

Cerkiew Opieki Matki Bożej w Bielance k/Gorlic

Bielanki, choć skryta jest w górach Beskidu Niskiego tak, że jest jak u Pana Boga za piecem, nie ominął pogrom "Akcji Wisła". Mieszkańcy zostali wywiezieni, podobnie jak stało się to z mieszkańcami obrządku greckokatolickiego i prawosławnego z innych miejscowości, oskarżonymi o pomoc bandom UPA. Z czasem wygnańcy wrócili i Bielanka była pierwszą miejscowością na Łemkowszczyźnie, przed którą postawiono (w 2009 r.) dwujęzyczne tablice drogowe z nazwą miejscowości - po polsku i łemkowsku. U Słowaków, naszych południowych sąsiadów, dwujęzyczne nazwy miejscowości na Łemkowszczyźnie to norma, u nas wciąż egzotyka. 





Tuż przy cerkwi, jak to przy cerkwi, znajduje się cmentarz, na którym, równie zgodnie jak przed stołem Pańskim stoją, spoczywają wierni trzech obrządków. Jakkolwiek groteskowo to zabrzmi, ale po cmentarzu widać, że miejscowość żyje. W innych miejscowościach Łemkowszczyzny cmentarze goją historyczne rany zadane przed dziesiątkami lat. Kamienne czy metalowe krzyże chylą się coraz bardziej ku ziemi, niektóre rozsypuje czas, więc powierzchnię cmentarza znaczą już tylko niewielkie fałdy i nierówności po niegdysiejszych kurhanach (najwymowniejszymi w przemijanie czasu cmentarzami łemkowskimi są cmentarze w Łabowej i Królowej Górnej, zwanej kiedyś Ruską). Gdzieś pojawia się zaledwie nowoczesna granitowa tablica postawiona w hołdzie swym przodkom przez przyjezdnych synów i wnuków. Na cmentarzu w Bielance jest zupełnie inaczej; więcej na nim nowych grobów niż starych. Tuż za ogrodzeniem pasą się krowy. Mielą w swych krowich mordach zielną strawę i nie obchodzi ich nic, prócz dokuczliwych bąków i gzów, więc machają ogonami, by się od nich opędzić. 
Mieszkańcy każdej łemkowskiej wsi trudnili się czym innym, stosownie do bogactw naturalnych i własnych zdolności i umiejętności. Choć te ostatnie doskonalili zapewne w zależności od potrzeb. Toteż historyczni mieszkańcy Bielanki trudnili się wyrobem dziegciu i mazi. Byli więc dziegciarzami i maziarzami. Bielankę również, jak inne wsie i miejscowości Łemkowszczyzny, lokowano najpierw na prawie magdeburskim (źródła podają, że za czasów Wielkiego króla Kazimierza), a później, po wyludnieniu, lokowano ponownie. I tym razem na prawie wołoskim... 
Gdyby tak, zobaczywszy cerkiew z zewnątrz, pomyśleć: cerkiew jak każda inna, żadna rewelacja - ot typowa świątynia łemkowska schowana w Beskidzie Niskim, i pojechać dalej, to straciłoby się całą poezję zapisaną w drewnianych balach i baniach, na których zwieszają się chmury, tak umiłowanych przez Harasymowicza i jemu podobnych. 

piątek, 22 sierpnia 2014

Świątkowa Mała - z cyklu: Cerkwie Beskidu Niskiego

Jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny to niewątpliwie najpiękniejszą cerkwią Beskidu Niskiego, jaką widziałam, jest cerkiew w Świątkowej Małej.   

Już sam Beskid Niski zdaje się być na końcu świata, a i tak w nim samym można dodatkowo wyodrębnić różne końce. Na jednym z końców świata Baskidu Niskiego leży wieś Świątkowa Mała. Wychwalać piękno i spokój, malowniczość i niepowtarzalność Świątkowej, to tak jak wychwalać wszelkie przymioty Beskidu Niskiego - żadne słowa nie oddadzą wszystkiego, czym ten rejon Karpat bogaty. Najpiękniejsze w nim jest to, że nie jest modny jak Bieszczady, czy inne rejony polskich gór, więc rzesze oszołomów jak przysłowiowa "babka w klapkach" z wiersza Sławka Buchcica, nie rozmieniają go na drobne. Ma się więc Beskid Niski i wszystkie jego końce świata niemal na wyłączność.
Cerkiew w Świątkowej Małej, podobnie jak większość cerkwi, jest orientowana. To znaczy, że prezbiterium zwrócone jest na wschód. Do tak postawionej świątyni, gdziekolwiek ona stała, prowadziły drogi. Dziś, niegdysiejsze główne wejścia na tereny przycerkiewne, prowadzę w pole. Tak jest nie tylko w Świątkowej Małej, ale w większości miejscowości, których historia jest bliźniaczo podobna. Poznawszy dzieje jednej wsi, czy miasteczka można wywnioskować, że dzieje pozostałych nie różnią się wiele. W Łosiu np. było tak, że lokowano miejscowość na prawie magdeburskim, ale ani właściciel, ani zamieszkująca ją ludność, nie byli w stanie sprostać trudnym warunkom, jakie dyktowało życie w surowych górach. Trud uprawiania roli, kapryśna pogoda z krótkim okresem wegetacji, a także narażenie na ataki grasujących rozbójników powodowały, że miejscowości pustoszały. Po jakimś czasie lokowano je ponownie, tym razem na prawie wołoskim, ściągano Wołochów i Rusinów i ci potrafili sobie poradzić z surowym i wymagającym światem. Niechciane przez innych osadników ziemie stawały się domem dla nacji mniej wybrednych, biedniejszych, godzących się na trudy życia w górach. Trudnili się przede wszystkim pasterstwem, z czasem całe wsie wyspecjalizowały się w charakterystycznych dla danej miejscowości zawodach i uprawiający je ludzie przemieszczali się ze swoimi warsztatami po całych Karpatach, od wsi do wsi, od miasteczka, do miasteczka, świadcząc usługi, sprzedając wyroby i technologię - mówiąc współczesnym językiem.
Historia kościołów na łemkowszczyźnie jest równie bogata, jak bogata była historia tych ziem targanych pomiędzy Wschodem a Zachodem. Najpierw wiara na te ziemie przyszła z Rusi, Rzym chciał mieć swoje wpływy również, potem nastąpiła Unia Brzeska, następnie jakieś schizmy i tak wieś za wsią raz była wyznania prawosławnego, to zaś greckokatolickiego, czy wręcz rzymskokatolickiego. Były i są w Beskidzie Niskim cerkwie obu wyznań i kościoły "papy rymskiego", jakby powiedział bohater Vincenzowskiej epopei. Wiadomo czym skończyła się niechlubna Akcja Wisła, której pokłosiem m.in. było zniszczenie wielu cerkwi prawosławnych i greckokatolickich, w najlepszym przypadku przemianowanie ich na kościoły rzymskokatolickie. Ikonostasy zostały zniszczone, rozkradzione, albo (również w najlepszym przypadku) przeniesione do muzeów. Niektóre społeczności zabrały ze sobą na wygnanie całe ikonostasy, niektóre tylko fragmenty. W niektórych cerkwiach zaadaptowanych na kościoły rzymskokatolickie zachowano jako taki szacunek dla ikonostasu i zrobiono zeń ołtarz główny lub coś w tym stylu (jak np. w Binczarowej). Pomimo, że wypędzona ludność wraca na łemkowszczyznę, wiele ze świątyń nie zmienia już właściciela. Niektóre świecą pustkami, są po prostu zamknięte - ograbione z historii, dziejów, obrzędów i tradycji jak z ikonostasu i zabytków. Niektóre wpisano na listę dziedzictwa światowego (najsłynniejsza w Kwiatoniu), narodowego, kulturowego. Wszystkie znajdują się na Szlaku Architektury Drewnianej. Część w Beskidzie Sądeckim, mnóstwo w Beskidzie Niskim i w Bieszczadach. I tak ciągną się aż po najdalej wysunięty na wschód kraniec Karpat (ukraińskich). 
Wytyczono nowe drogi, z których od innej strony wchodzi się na teren przycerkiewny i podróżuje w innych celach niż podróżowali dawniej ludzie. Nikt już nie pokonuje odległości pomiędzy jedną, a drugą miejscowością w górach na piechotę - no może tylko turyści, więc drogi mają być szybkie i wygodne, by współczesny człowiek prędzej i prędzej mógł przemierzać swoje życie. Skoro wytyczono nowe drogi, zmieniła się orientacja wsi i miejscowości. Już nie w kierunku świątyń ojców, tylko w kierunku nowych dróg. Gdzieś tam jeszcze wprawne oko obserwatora zauważy ślady po sadybach ludzkich. Zdradzają je kępy gęstej roślinności, ani nie łąkowej, ani nie leśnej. Gęstej tym bardziej, że wybujała w miejscach, gdzie zbierano gnój z odchodów ludzi i zwierząt. Niektóre miejscowości Beskidu Niskiego mają nazwy dwujęzyczne i takie podwójne znaki stoją przy tych nowych drogach. Co prawda więcej miejscowości o dwujęzycznej nazwie jest za południową granicą, u Słowaków, ale i u nas nie należy to do rzadkości.
Na jednym z końców świata Beskidu Niskiego, niedaleko Świątkowej Małej przy drodze znajdują się znaki ostrzegające: "Zwolnij! Niedźwiedzie!", "Zwolnij! Wilki!", "Zwolnij! Rysie!". Rzeki, potoki i strumienie płyną sobie w korytach wydrążonych przez siebie; człowiek nie zdążył tam jeszcze swoją ręką wnieść poprawek do natury. Przy cerkwi w Świątkowej rośnie stara jabłoń uginająca się od nadmiaru niezwykle słodkich i soczystych owoców. No i jest oczywiście cmentarz. Stary jak tamten świat. Z kamiennymi krzyżami ( wyrób kamiennych krzyży to specjalność mieszkańców Bartnego i okolic) pełniącymi wartę nad pamięcią o przeszłych wiekach, o ludziach, których ostatnie pokolenia wypędzono, o ich miłości i zrozumieniu tego końca świata. I co, że wracają potomkowie tamtych? Przecież ich urodziła i wykarmiła inna ziemia. Stawiają pomniki z granitowymi płytami pamiątkowymi swoim ojcom i dziadom. Raz do roku Łemkowie i Rusini zjeżdżają się do Zdyni na swoją kultową imprezę "Łemkowska Watra". Jeszcze stoi wiele chyżych. Szczególnie na tym końcu świata, w którym na świątynnym wzgórzu króluje cerkiew w Świątkowej Małej. Jeszcze ludzie samodzielnie zajmują się pieczeniem chleba i wyrobem nabiału i innej żywności i chętnie dzielą się z bliźnim. Wędrowiec, gdy go spotkać, przystanie w swej wędrówce i będzie rozmawiał, jak z kim znajomym, opowiadając o sobie rzeczy, które w świecie ludzi zabieganych strzeże ustawa o ochronie danych osobowych. 
Tak więc nie stanęła moja noga we wnętrzu cerkwi pw. św. Michała Archanioła w Świątkowej Małej. Dostępne źródła informacji podają, że wnętrze biedne, gołe, rozgrabione z ikonostasu i tylko uzupełniono brakujące części i dzieła innymi nieoryginalnymi, nie tak wartościowymi jak były tamte. Ale i tak twierdzę, że cerkiew w Świątkowej Małej jest najpiękniejszą jaką widziałam z zewnątrz. Po prostu bajka o Beskidzie Niskim. 

Cerkiew pw. Michała Archanioła w świątkowej Małej

wtorek, 12 sierpnia 2014

Co było potem?

Powiedzieć, że lało jak z cebra, to mało. Lało, jak w wielu miejscach w naszym kraju tego lata. Nawet nie było tak, że z nieba lały się strugi deszczu. To było bardziej podobne do tego, jakby samochód wpadł do oceanu i znajdował się pod lustrem wody. Wycieraczki nie nadążały zgarniać wody w przedniej szyby, no bo używanie wycieraczek samochodowych pod wodą byłoby przecież bez sensu. Przemknęło mi przez myśl, więc czym prędzej wyraziłam na głos, co mi przemknęło, byśmy stanęli na poboczu i przeczekali tę nawałnicę, ale jak szybko powiedziałam, tak szybko zrezygnowałam z tego pomysłu. Po naszej lewej stronie płynął potok górski, który w mgnieniu oka mógł się zamienić w rwącą rzekę, a ta siłą rzeczy musiałaby szosę obrać sobie za koryto. Jechaliśmy więc przez Kamionkę całkiem jakbyśmy płynęli łodzią podwodną. Zaledwie przejechaliśmy na drugą stronę Kamienicy ulewa ustała tak nagle jak się zaczęła koło kościoła w Kamionce. Nad nami pojawiło się błękitne, rozsłonecznione niebo. Ale przed nami znów była ściana deszczu, którą już wcześniej oglądaliśmy z góry, gdyśmy opuszczali nasze uroczysko w Beskidzie Niskim. Po przejechaniu dwóch przecznic znów wjechaliśmy w napowietrzny ocean wody. Na ulicy, choć bocznej, ale znajdującej się niemal w geometrycznym środku miasta, leżał człowiek. Samochód jadący przed nami zwolnił i ostrożnie go wyminął, wcześniej, przed nim, inny zrobił to samo. Z przeciwnego kierunku również przejechał przynajmniej jeden pojazd. Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem zatrzymał samochód i oboje wyskoczyliśmy na ulicę, w deszcz, w kierunku leżącego na jezdni i wijącego się mężczyzny. Kątem oka widziałam, że w te i we w te jechało wiele aut, jednak żadne się nie zatrzymało. Mężczyzna, który leżał na ulicy wyglądał jakby dopiero co skończył mu się atak padaczki. Trudno mi jednoznacznie powiedzieć, bo nigdy w życiu u nikogo nie widziałam ataku padaczki z drgawakami wstrząsającymi całym ciałem, ale latami czytałam, czytałam i czytałam na ten temat, kiedy Duża Mała Dziewczynka była obserwowana w kierunku choroby św. Wita. 
Już trzymałam telefon w ręce, aby wybrać numer pogotowia, ale jak zwykle w takiej sytuacji patrzyłam na ekran i zastawiałam się, jaki jest numer alarmowy. I miałam pustkę w głowie. Pewnie mi się wydawało, że trwa to wieki, bo przecież szybko musiałam skojarzyć pod jaki numer telefonować. Zanim wybrałam 112, leżący mężczyzna popatrzył przytomnie i poprosił, żeby nigdzie nie dzwonić, bo on sobie nie życzy. Nie był pijany, więc Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem zapytał, czy coś brał. Tamten zaprzeczył i tylko powtarzał, że tak mu się zdarza i tylko prosi, że jeżeli chcemy pomóc, to najlepiej by było, byśmy go zaprowadzili do domu. Nie ma to oczywiście znaczenia w procesie udzielania pomocy, ale mężczyzna był porządnie ubrany, nie wyglądał na człowieka obarczonego jakimkolwiek nałogiem. Zobaczyłam na palcu obrączkę. Zapytałam, czy w domu jest żona. Powiedział, że jest i dlatego odpuściliśmy z pogotowiem. Zanim podjęliśmy decyzję, że zaprowadzimy go do domu, przekonywaliśmy go wielokrotnie, by zgodził się wezwać pomoc medyczną. Zwłaszcza, że wygląd głowy tego człowieka budził poważne zastrzeżenia. Wokół oczu, tuż przy rzęsach na górnych i dolnych powiekach przez skórę sączyła się krew. Skóra nie była przecięta w żadnym miejscu. Wyglądało to raczej jak przeciekająca gąbka. Takiego czegoś również nigdy w życiu nie widziałam. Spodnie miał zsunięte do kolan, buty spadły mu z nóg i znajdowały się w sporej odległości od niego. Nie był w stanie utrzymać równowagi przy najmniejszej próbie spionizowania się. Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem podniósł go i niemal na własnych plecach zatargał do domu. 
Zostawiliśmy go pod opieką żony, której zdaliśmy relację od momentu, w którym zjawiliśmy się przy nim. Potem wyszliśmy z ich mieszkania a ja i tak wyrzucam sobie, że nie wezwaliśmy pogotowia. Z drugiej strony, skoro byłby to atak padaczki, to chorujący wie, że pomoc medyczna niekoniecznie za każdym razem jest mu potrzebna. 

Trzeba podjąć decyzję, by wiedzieć, czy zrobiło się dobrze, czy źle. Zaniechanie wezwania pogotowia ratunkowego nie było naszą decyzją. Raczej przychyliliśmy się do prośby człowieka, któremu chcieliśmy pomóc. Pomoc najlepsza jest wtedy, kiedy działa się zgodnie z intencją osoby, której się pomaga, a nie z własnym wizerunkiem pomocy. Skoro mam dylemat, który mam, muszę wyrobić więc w sobie przekonanie, że postąpiliśmy właściwie.

Może jeszcze kiedyś spotkamy tego człowieka, bo mieszka niedaleko i opowie nam, co było potem.