MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

piątek, 30 sierpnia 2013

Szczepienie - z cyklu: Opowieści dla Zośki

W domu moich wnucząt od samego rana trwały przygotowania do wyjścia do lekarza. By wyprawić się z trójką małych dzieci to wielkie przedsięwzięcie dla samych rodziców i na pewno potrzeba pełnego rodzicielskiego składu i zorganizowanych działań logistycznych.
Ze strony maluszków wizyta u lekarza to olbrzymie przeżycie.
- Idziemy do szczepienia - dało się słyszeć w całym domu, przy czym szczebiotać potrafią dwa starsze osobniki.
Wyprawa wyprawą, ale po wstępnym podnieceniu związanym z wyjściem w małych głowach nastąpiło oświecenie i cel został uświadomiony.
- Ale to boli! - powiedział skonfundowany Mniejszy Brat.
- Ja nie będę szczepiona - orzekła autorytatywnie Maleńka Wnuczka.
- Ja też nie - dołączył z deklaracją Mniejszy Brat.
W tym momencie oboje popatrzyli na Naszą Łaskawość, która nie mogła żywo, ani też w żaden inny sposób zaprzeczyć, gdyż jeszcze nie mówi, a i pewnie niewiele rozumiała z rozmówek ciut starszego rodzeństwa.
- To ty będziesz szczepiona! - wskazał na Naszą Łaskawość Mniejszy Brat wypowiedziawszy tę kwestię dramatycznym tonem. - Będą ci wbijać igłę do ręki i będzie cię bolało - kontynuował równie dramatycznie i całe gadające (nie powiem, że rozumne) towarzystwo na powrót mogło się cieszyć z wyjścia z domu.

czwartek, 29 sierpnia 2013

Cała ona

Za każdym razem ma silny głos, pełen werwy, podszyty żartem i dobrym humorem. Żywo wypytuje o wszystko i interesuje się sprawami, które toczyły się od ostatniej rozmowy. Jak zwykle wtrąca swoje trzy grosze, które są mądrymi radami doświadczonej osoby. Wszak Gargamel powiedział o niej niegdyś, że już tak ma, że nawet gdyby zabrakło jej ludzi, o których będzie się mogła troszczyć, zajmie się wierzbami płaczącymi.
Kiedy tylko zapytam o nią, jak sobie radzi, naraz ucina rozmowę wymawiając się tysiącem pilnych spraw do zrobienia i rozłącza się w pół słowa.
Już taka jest. I już tak ma. Jest silna niczym mityczny Atlas. Nie chodzi tu o siłę fizyczną, choć i tej jej nie brakuje. Dźwiga na swoich wątłych z pozoru barkach niejeden trud. W dzieciństwie straciła ojca, potem ukochanego brata - tego, który był pośrednim sprawcą, że nasze drogi się splotły. Śmierć Gargamela przeżyła równie głęboko jak śmierć brata - o. Franka.
Znów została sama. Bez męskiego wsparcia.
- Całkiem do dupy - powiedziała kiedyś łamiącym się głosem i wyłączyła się.
Trzeba ją znać, by wiedzieć, że było to naprawdę wielkie i niespodziewane wyznanie.
- Nie znam bólu rozłąki z tej płaszczyzny i perspektywy, co Ty - powiedziałam dzisiaj - ale wiem, że przychodzi taki dzień, kiedy wszystko się odmienia, robi się pogodniej. Wraca spokój i radość.
Znów się wyłączyła. Wcześniej powiedziała szorstko:
- Po co pytasz, czy chcę żebyś przyjechała? Czy ja kiedyś chciałam?
Ot, cała ona.

środa, 28 sierpnia 2013

Lato na bogato

Nie pamiętam tak bogatych wakacji w moim życiu. Zaledwie lato objęło świat w posiadanie dobra wróżka sypnęła czarodziejskim pyłem i zamieniła mnie z Kopciuszka w księżniczkę obdarowując bez miary na nadchodzący czas. Północ wybiła dopiero z końcem sierpnia, więc letnia noc, wraz z jej snem o złotej karecie, pięknej szacie, bucikach i księciu z bajki trwała i trwała. A ja panoszyłam się w nieprzebranym bogactwie wrażeń i dziecięcych postaci.
W te wakacje prowadziłam trzy turnusy wypoczynku dla dzieci. Z końcem trzeciego wysunęłam tezę, której będę broniła jak wolności na barykadzie, że trzy turnusy jednego lata, to więcej niż ćwierć wieku pracy nauczyciela przy tablicy. (Choć nie jestem nauczycielem).

Lubię słowa Janusza Korczaka:
Powiadacie:
– Nuży nas obcowanie z dziećmi.
Macie słuszność.
Mówicie:
– Bo musimy się zniżać do ich pojęć. Zniżać, pochylać, naginać, kurczyć.
Mylicie się. Nie to nas męczy. Ale – że musimy się wspinać do ich uczuć. Wspinać, wyciągać, na palcach stawać, sięgać. Żeby nie urazić.

Toteż wspinałam się do każdego dziecka z osobna i do wszystkich razem z moim poważnym urazem kolana, co dodatkowo było bodźcem głębszej pokory. Borykałam się z wieloma trudami pracy, przy czym żadne dziecko nie dało powodu do owego trudu i mozołu, bo jeśli dawało, to tylko radość z obcowania i przebywania; rozwijało twórczo, nie pozwalało zgnuśnieć w bezmyślności i lenistwie duchowi i ciału. Moje ja wzbogaciło się więc niezmiernie za co jestem wdzięczna każdemu rodzicowi, który powierzył mi swój największy skarb, bym go pomnożyła.
Dane mi było poznać różne ludzkie charaktery - tu myślę już o moich współpracownikach - niektóre krystaliczne i piękne, inne mętne i obrzydliwe. Zrozumiałam na co był mi potrzebny cały ból zimowych i wiosennych miesięcy i wreszcie uwolniłam się z niemocy i lęku przed nieumiejętnością wybaczenia temu konkretnemu człowiekowi, tej konkretnej winy.
Dane mi było poznać wspaniałych ludzi zaopatrzonych w te krystaliczne charaktery, ubranych w konkretne ciała, nazwanych imionami, którzy zapełnili moje serce.
Wyzwoliłam się z przywiązania do miejsca, o którym myślałam, że jest najlepszym na snucie i realizację marzeń; odkryłam równie piękne miejsca, które uwolniwszy mnie od tamtych, same nie zniewoliły, a właśnie wzbogaciły.
Wielokrotnie płakałam z radości i ze śmiechu, ze zmęczenia i z bezsilności. Ciężko przeżyłam chwilę, kiedy po raz pierwszy realnie stanęłam przed faktem, że nie mogę wyruszyć na górską wędrówkę...

Tak. To lato, choć przecież jeszcze się nie skończyło, zapewne było najbogatszym w moim życiu.  Bogate bogactwem wszystkich dziecięcych serc, które były kanwą wakacyjnych przygód, zdarzeń i opowieści.

Madonna Łokietkowa

Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem wszedł ze mną do gabinetu. I dobrze, bo oszołomiona, mało pamiętam z tego, co mówił lekarz. Zburzył kompletnie wizję, z którą oswoiłam się jakiś czas temu, oznajmił, że więzadła mam w należytym porządku, choć krzyżowe przednie nieco naciągnięte i to jest w zasadzie całość dobrej wiadomości. Bo jak zawsze, jak w każdej opowieści są dwie wiadomości: dobra i zła. Nie miałam możliwości wyboru kolejności podania, ale mój nowy doktor wyszedł zapewne z założenia, że statystycznie ludzie wolą najpierw usłyszeć dobrą.
- Nikt stąd nie dał tego skierowania - powiedział rehabilitant - bo tutejsi lekarze nie piszą takich zabiegów.
Jechaliśmy wczoraj ze 160 km do lekarza, który stał się moim nowym doktorem. Tego samego, który zdecydował o kolejności przekazania mi dobrej i złej wiadomości, tego co zlecił metodę rehabilitacji przygotowującej mnie do zabiegu, w końcu tego, który ma mi zabieg wykonać. Mój doktor z Krynicy powiedział o nowym doktorze, że jest mistrzem świata w tym, co robi, czyli w rekonstrukcjach stawów kończyn, w szczególności stawu kolanowego.
Nie wiem czy bardziej łudziłam się, czy bardziej bałam jadąc tam. Łudziłam się, że obejdzie się bez zabiegu, ale sama wiedziałam, że to wierutna bzdura, bo przecież podważała zaufanie do fachowości mojego doktora, który twierdził, że zabieg jest konieczny. Bardziej bałam się, że specjalista, do którego jechałam na konsultację, mistrz świata w tym, co robi, mój nowy doktor nie podejmie się tego zabiegu.
Zła wiadomość jest bardzo zła.
Dzisiaj rano myślałam, że nie podołam wszystkiemu. Pewnie dlatego, że od lekarza wróciliśmy  w nocy i nie miałam czasu na oswojenie całkiem nowych lęków. Chyba nawet płakałam. Przecież nie mogłam pocieszać się, że inni mają gorzej. Sama nie byłam nigdy w tak trudnej sytuacji.
W każdym razie musiałam w końcu umówić się z Jerzym. Jerzy chce rzeczy niemożliwej. Już w przedszkolu miałam wyrobione zdanie na ten temat, a Jerzy myśli, że zrobię wyjątek. Przyjaźń, nawet taka jak CISOWCÓW, ma swoje granice.
To, czego chce Jerzy, potęguje złą wiadomość.

Dzień przyniósł inną perspektywę mojej trudnej sytuacji.

Rehabilitant zna metodę i przygotuje mnie do zabiegu.
W końcu dla Jerzego to codzienność.
Mój nowy doktor jest mistrzem świata w tym co robi.
Aha. I trafiłam jeszcze na Madonnę Łokietkową. Pomimo, że C-itakowa twierdzi, że nie mam z łokciem problemów, cieszę się z tego "trafienia".

Nie tak łatwo zobaczyć Madonnę Łokietkową
w tym pseudonawowym gotyckim wnętrzu wiślickiej bazyliki kolegiackiej.

niedziela, 11 sierpnia 2013

Chcę zdobywać szczyty

Kiedyś śpiewałam "Znów buty, buty, buty, tupot nóg..." tupiąc do rytmu nogami. Dziś mogę tylko śpiewać przytupując lekko jedną nogą (lewą). Prawa nie działa. Zimą kupiłam nowe buty górskie, które zaledwie raz mi posłużyły (zimą właśnie).
Mam nadzieję, że spojrzę jeszcze kiedyś na świat z górskiego szczytu. Póki co, z pokorą przyjęłam ten dziwny dar losu i szczytem moich możliwości jest wyjście na trzecie piętro. Ludzie skupiający się na internetowym forum, którzy przeszli zabieg rekonstrukcji ACL, pysznią się faktem osiągnięcia (po wielu miesiącach bolesnej rehabilitacji) możliwości schodzenia po schodach normalnym krokiem, a nie dostawianym. To jest wyznacznik normalności. Potem osiągają wszystko, co zamierzyli, rozpoczynając rehabilitację. Niedawno uczyłam Maleńką Wnuczkę schodzić po schodach. Kiedy mnie trzeba będzie nauczyć tej trudnej sztuki, Maleńka Wnuczka pewnie podejmie się tego zadania z radością i zaangażowaniem. Na razie z przejęciem opowiada wszystkim, że "babci się noga nie zgina".  Swoją drogą ładnie lekarze nazwali tę przykrą i bolesną operację zabiegiem rekonstrukcji. Rekonstrukcja w tym przypadku to po prostu przeszczep. Można przeszczepić kawałek własnego ścięgna, ale moje są źle zbudowane. Nie posiadają poprzecznych włókien kolagenowych. Można przeszczepić ścięgno od dawcy. Zwykle więzadło krzyżowe przednie rekonstruuje się ze ścięgna Achillesa (dawcy). Można też wstawić sztuczne. Artroskopowy zabieg jest tylko z nazwy mało inwazyjny, bo lekarz wwierca się w kości wiertarką z siłą udaru - tak przynajmniej wygląda to na filmie, którego nie byłam w stanie obejrzeć do końca. Gdyby mnie tak bardzo jak boli noga nie bolała, raczej nie poddałabym się tej rekonstrukcji. Ponieważ boję się bólu, dlatego muszę pozwolić naprawić sobie kolano. I ponieważ chcę zdobywać jeszcze szczyty...

Jeśli ktoś myśli, że zerwanie więzadła w kolanie to przypadek lub wypadek, oznajmiam mu, że jest w błędzie. Zerwanie więzadeł jest jak wirus. A może tylko, jak nieszczęście, chodzi parami. Mała Duża Dziewczynka zerwała więzadło właściwe rzepki. I natenczas zajęła ortezę.

Ale i ona chce zdobywać szczyty.

piątek, 9 sierpnia 2013

Niewypłakany ból

Siedziałyśmy na płytce (po prostu na ganku) u Doroty w domu. Wszystkie trzy na jednej, niezbyt szerokiej ławeczce. Przed nami stał maleńki stolik, a na nim butelka z na wpół wypitym "Alfredem". Z daszku zwisały gęsto porośnięte gałęzie winorośli z zalążkami owoców. Choć dawały cień, upał był niemiłosierny. Nie wiem dlaczego Dorota chciała wyjść z klimatyzowanego domu na ten ukrop, może dlatego, że jej maleńka wnuczka zaczęła płakać. A płacz, nawet dziecka, był niedozwolony. Choć i tak z moich oczu co rusz płynęły łzy. Więc siedziałyśmy we trzy i gadałyśmy o zwykłych codziennych sprawach.
- Wiesz jaki Maciek był na mnie wściekły, że nie pojedziemy do Kosarzysk? - powiedziała jakby nigdy nic. - Zaplanował ten wyjazd i tak bardzo chciał jechać, a ja dalej na L4 i plany wzięły w łeb.
- A umówił się przynajmniej z sąsiadem tak jak zawsze, by robił obchód wokół domu i doglądał wszystkiego podczas jego nieobecności? - zapytałam.
- Nie wiem nawet. Ale mi zrobił świństwo - powiedzcie same. Takiego świństwa się po nim nie spodziewałam - powiedziała beznamiętnie patrząc w dal.
- To Gargamel zaplanował zapewne. Pamiętasz, co mówił w Waszą 20. rocznicę ślubu, że gdybyś miała krztynę honoru, to po 20. latach małżeństwa sama powinnaś odejść - przypomniałam doskonały, wciąż powtarzany przez nas żart Gargamela.
- Taaa. Pewnie razem z Frankiem nie mieli kogo wysyłać po piwo - zastanawiała się na głos Dorota.
- No, co Ty? Gargamel piwa nigdy nie pił - próbowałam oponować.
- No, chyba ja go znam dłużej niż Ty, to co mi tu będziesz mówiła?! Gargamel piwa nie pił?! Zdurniałaś do reszty - ożywiła się nieco Dorota.

Do Paseczka zadzwonił telefon. Zaraz potem drugi, więc nasza rozmowa przycichła. W tym momencie miałam wrażenie, jakbym była biernym obserwatorem tego co się działo. Jakbym oglądała film, w dodatku dziwacznie wyreżyserowany.

- Cały czas mam wrażenie, że to się dzieje gdzieś obok, że mnie to wcale nie dotyczy - oznajmiła Dorota, jakby czytała w moich myślach. - W przyszłym roku mielibyśmy 25. rocznicę ślubu.
- Rocznica będzie, niezależnie od wszystkiego - powiedziałam w zamyśleniu. - Musisz przełożyć obrączkę...
- Założyłam ją niedawno. Pierwszy raz od ponad dwudziestu lat. A, wiecie,  Maciek nigdy nie nosił obrączki. Nie będę jej nigdzie przekładać, skoro dopiero co ją założyłam - odezwała się stanowczo.
- No dobra, muszę jechać na różaniec - Dorota wstała i weszła do domu, by się przebrać.

- Płacz - powiedziała Paseczek - nie trzymaj tego w sobie, tylko wypłacz cały ból...

Maciek odszedł dzisiejszej nocy. Sam dojechał do szpitala, zdążył powiedzieć lekarzowi, co mu dolega. Dorota patrzyła na zapis EKG i na wykresie dostrzegła zbliżający się zawał. Wykalkulowała, że zdążą Maćka przewieźć do szpitala ze specjalistycznym oddziałem. W tym momencie Maciek "się zatrzymał". Zapewne zobaczył światło, za którym podążył, bo długo trwająca reanimacja nie sprowadziła go z powrotem...

środa, 7 sierpnia 2013

To nie do pani

Zaledwie w lipcu opowiadałam swoim młodym przyjaciołom, że w swojej młodości przeżyłam traumatyczne zdarzenie, które zaważyło na całej mojej przyszłości i wyhamowało moją otwartość do ludzi. Otóż przechodziłam kiedyś przez ulicę (w owym czasie ulice wcale nie były zatłoczone) i naprzeciw mnie zdążała starsza kobieta, która patrząc wprost na mnie uśmiechnęła się serdecznie i powiedziała głośno: „dzień dobry”. Ponieważ w młodości wzrok miałam niezgorszy, z całą stanowczością mogłam stwierdzić, że nie znam twarzy, ani sylwetki, z której zbudowana była osoba starszej pani, ale postanowiłam odpowiedzieć równie serdecznie na powitanie, bo przecież cóż to szkodzi, nawet jeśli mnie starsza pani z kimś pomyliła. Kiedy z promiennym uśmiechem odpowiedziałam równie serdecznie i głośno „dzień dobry” zaobserwowałam, że – widać przyklejony – uśmiech z twarzy starszej pani zniknął, po czym odburknęła opryskliwie: „to nie do pani”.
Od tego czasu wielce się waham, gdy ktoś, kogo nie rozpoznaję na ulicy mówi w moim kierunku „dzień dobry” i w pierwszym odruchu mam ochotę zapytać, czy to na pewno do mnie.
Widzę wielką analogię w celującej ocenie internetowej komentatorki postawionej księdzu za opanowanie grafiki komputerowej i wielkie rozczarowanie autora wcześniejszych gratulacji z powodu szczegółowego wyjaśnienia przez księdza pomyłki. Cóż? Ćwierć wieku temu pewna starsza pani nauczyła mnie, że bywają takie sytuacje i że jakoś trzeba sobie z nimi radzić. Choć nie wiem, jak ona sama zniosła to odburknięcie, bo przecież mogła mieć potem wyrzuty sumienia… Ciekawe jak internetowa komentatorka?

;)

wtorek, 6 sierpnia 2013

Czas bajki

Tam, gdzie droga w Januszowicach skręca do Korzkwi, tuż za zakrętem otwiera się brama do innego świata. Bo w tym właśnie miejscu zaczyna się Jura Krakowsko-Częstochowska. A Jura jest krainą z najpiękniejszej bajki. Opisaną słowami tak niezwykłymi, że powtórzyć nie zdołam, rosnącymi strzelistością białych skał osadzonych w omszałej zielenią Dolinie Prądnika. Zaś wszystkie Prądniki płyną wodą przeźroczystą, ślizgając się raz wolniej, raz szybciej po wysypanym wapieniami i piaskiem korycie. Na szczytach pionowych, białych skał sterczą zamki, w których niegdyś zamieszkiwały królewskie i magnackie rody, a każde zamczysko, choć ogołocone z murów i z pustymi oczodołami okiennic pełne jest legend, podań i ciekawych historii.
U stóp jednego z takich  bogatych w historię zamków działo się coś, co pozwoliło mi spokornieć i prawdziwie zrozumieć, co znaczy oddać Mu wszystko z radością i zawierzeniem. Przez minione tygodnie, jak w bajce, dobro walczyło ze złem, a miłość - spokojna i zrównoważona -  oczekiwała na promienny triumf. Bo tylko z sercem przepełnionym miłością można było zanurzyć się w moczarach zła i ciemnych mocy, przez które wiodła droga, która skoro nie była grzęzawiskiem, to stawała się wyboista i trudna, stroma i niebezpieczna. Jednak ani na chwilę nie traciłam z oczu światła, które jeśli nie miało źródła w  zewnętrznym świecie, to tliło się we mnie. I wcale nie trzeba słuchać legend o ludziach i czasach dawnych, bo tam legenda jest teraźniejszością, a przyszłość właśnie się dzieje, a każdy człowiek, którego spotkałam niósł z sobą niezwykłą historię, klechdom podobną.
Wielkie bogactwo zawarte w wydarzeniach, skryte w ludziach będzie kanwą niejednej opowieści, które rozsnuję w jesienne i zimowe wieczory. Tymczasem nowa przygoda jest znacznie bliżej niż na horyzoncie. Jest na wyciągnięcie ręki. I wcale nie chowa się "w kniejach i dąbrowach", a zawiera się w blisko czterdziestu małych postaciach, które z równie wielką niecierpliwością jak my, a może i większą, oczekują najbliższego poniedziałku.