MOTTO

"Powiadają przecie:
nie dla bryndzy bryndza
nie dla wełny wełna
ani pieniądz nie dla pieniądza".
(St. Wincenz "Na wysokiej połoninie")

Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 30 sierpnia 2011

Prababcia moich wnuków

Wnuki bardziej niż dzieci są kwiatkami życia.
Moje wnuki są jeszcze pąkami zaledwie. A nawet można zaryzykować stwierdzenie, że nasionami, co wzrosły na wiosennej grządce.
Tak sobie przypomniałam, że moja córka, gdy była trzy-, może czteroletnią dziewczynką, już pytała mnie skąd się biorą dzieci. Zawsze udzielałam dzieciom prawdziwych odpowiedzi, na miarę ich pojmowania, toteż odpowiedziałam wtedy, że potrzebne jest, aby tatuś zasiał u mamusi takie specjalne nasionko i tak dalej, i tak dalej. Moje dociekliwe dziecko pytało jeszcze, jak się podlewa to nasionko. Odpowiedziałam, że trzeba po prostu jeść. Mała Duża Córeczka, bo o niej mowa, zakończyła temat stwierdzeniem, że w takim razie poprosimy dzisiaj tatusia, aby dał mi to nasionko, a potem ja będę gotowała sobie (nie wiedzieć czemu) kisiel i będę go jadła i tak z nasionka zrobi nam się dzidziuś.
Niemal w tym samym czasie, kiedy odbyła się ta rozmowa, Mała Duża Córeczka miewała sny, podczas których bolały ją skrzydła. Mówiła o tym przez sen.
W wieku pięciu, może sześciu lat podyktowała swojej babci opowieść o Arielce - ulubionej po dziś postaci z bajki. Opowieść zapisana na okładce malowanki była na miarę lotnego pióra uznanego bajkopisarza. Mam pewność, że babcia nie mogła tego napisać.
Moja Mała Duża Córeczka - wielki duch w małym ciele, które jest kolebką dla znaczniejszej radości, niż ta wynikająca z piastowania własnych dzieci.
Moja córka - matka wszystkich moich wnuków. Najpiękniejszych kwiatków letniej łąki mojego życia.
Moje wnuki nie mają jeszcze własnych powiedzonek na miarę sztambucha. Mają za to nadprzyrodzoną zdolność kruszenia serc.
I jeszcze jedno.
Z wielkim rozrzewnieniem spoglądam, jak starcza sylwetka prababci gnie się nad maleńkimi postaciami i całuje rączki i stopy tych najcudowniejszych w świecie istot. Z wielką  miłością i oddaniem pochyla się nad swoimi prawnukami. Mądra kobieta! Jak nikt z nas wszystkich zdaje sobie sprawę z niepowtarzalności spotkania z tymi maleńkimi pielgrzymami w jednej  czasoprzestrzeni tutaj na ziemi. Jej zamglone starością oczy zaczynają błyszczeć jak gwiazdy, gdy wiodą wzrok za tymi perłami w koronie jej rodu. Bo moje wnuki noszą jej nazwisko.
I ja wzrastam do większej jeszcze i niczym nie ograniczonej Miłości, mogąc uczestniczyć w tej wielkiej uczcie na wzór Bożej Agape.

Prababcia z moją wnuczką

W minioną niedzielę ochrzciliśmy Najmniejsze Maleństwo.
Obie płakałyśmy. Prababci już się to zdarzało. Mnie po raz pierwszy. Bo w nowy sposób odkryłam na mapie mojego życia drogę przemijania. Przemijania prowadzącego do wypełnienia się obietnicy.
Właśnie wszystko się spełnia.



Znów nów

Dzisiejszy dzień był tym dniem, w którym zepsuł się komputer stacjonarny. Pewnie zaszkodziły mu upały.
Dzisiejszy dzień był również dniem, w którym obudziłam się ze świadomością, że nie jadę do hotelu. Miast trwogi, nastrój był błogi, że tak powiem wierszem.
Od razu wzięłam się za rzeczy długodystansowe, to jest takie, których wykonanie zajmuje sporo czasu. Przez całe wakacje czas miałam podzielony na krótki odcinek przed południem i jeszcze krótszy wieczorem. Tylko noce miałam długie.
By ulżyć portfelowi poszłyśmy z Dużą Małą Dziewczynką po podręczniki.
Zlałam i zabutelkowałam z 15 l soku malinowego, bo owocówki znowu zakwaterowały się w naszej kuchni. Przy sokach to nawet brakło mi czasu i kilka słoi zostało do zlania i zabutelkowania na jutro. Choć jutro jest już od ponad godziny... Znowu nie  ma księżyca na niebie. Poszedł sobie do Nowiu i powoli zacznie wracać. Chodzi tam i z powrotem, jak jaki tolkienowski hobbit. W zasadzie, gdy się mieszka w centrum miasta na skrzyżowaniu, to nie ma znaczenia, czy księżyc daje światło, czy cień.
Na ulicy latarnie świecą krócej. Miasto oszczędza. Ale drzewa urosły takie wysokie, że to nie ma znaczenia. Za oknem ciemno i cicho. Gdy księżyc w Nowiu - noce cichsze, spokojniejsze. Szaleńcy motoryzacyjni śpią podczas ciemnych nocy. Nikt nie przejeżdża z piskiem przez skrzyżowanie.
Jarzębina dojrzała. I nie zauważyłam momentu, w którym bociany umawiały się na tegoroczny odlot. Droga Doliną Kamienicy nie dostarcza atrakcji w postaci sejmikujących wielkich ptaków z długimi czerwonymi dziobami, na czerwonych wysokich nogach. Za to w drodze do Kosarzysk, na Zamakowisku, w tym samym miejscu, w którym papież kanonizował Panią Sądeckiej Ziemi, co roku zbierają się wszystkie bociany rezydujące w Beskidzie Sądeckim i ustalają formę podróżowania, może jakiś regulamin itp.
Swoją drogą, czy święta Kinga chciałaby takiej adoracji za życia, by w jej wyniku powstało stowarzyszenie jej czcicieli?  Myślę, że nie. Ale stowarzyszenie powstało kilkanaście lat temu.
Młody Człowiek kiedyś ciekawie opowiadał o świętej oraz o jej ciotce - Elżbiecie - również świętej. Oprowadzał wtedy po Starym Sączu Rudą Druhnę znaną wszystkim ze służby pod krzyżem przy Pałacu Prezydenckim po katastrofie smoleńskiej. Ruda Druhna ma na imię Kinga. Pewnie dlatego Młody Człowiek postarał się, by opowieść była wyjątkowa. Ruda Druhna przyjechała ze swoim zastępem harcerek oraz ze swoją mamą. Ma czworo rodzeństwa i psa. Jedna z sióstr - bliźniaczo do niej podobna, jest członkinią zastępu Rudej Druhny. Może i jest bliźniaczo podobna, ale nie jest tak charakterystyczna, jak jej młodsza siostra. W Rudej Druhnie tkwi coś, co każe zwrócić na nią uwagę. Jest całkowicie niebanalna.
Młody Człowiek zaimponował mi też opowieścią na temat cerkwi i historii łemkowszczyzny na terenie Beskidu Sądeckiego. Nie tak dawno wspólnie jeździliśmy na tak zwany (przez Młodego Człowieka) rekonesans, by objechać trasę cerkwi, wybrać najładniejsze i z najciekawszą historią. Młody Człowiek przygotowywał się wtedy do oprowadzania wycieczki. Długo stał pod tablicami z informacjami na temat poszczególnych cerkwi, prosił o zrobienie zdjęć tym tablicom. Żaden przewodnik nie wytłumaczył, bym zrozumiała, o co to chodzi z tym ikonostasem. A Młody Człowiek podczas tegorocznego obozu powiedział to tak, że dotarło. Sama  mogę teraz innym opowiadać.

Kto rozpętał to całe szaleństwo o krzyż pod Pałacem Prezydenckim? Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem jest po lekturze książki i studiach nad postacią Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego. Mówi, że czytając historię generała miał wrażenie, że czyta o czasach kompletnie współczesnych.

"Bijecie się o honor? A my o naszą wolność. Czyli każdy walczy o to, czego mu brak."
B.Wieniawa-Długoszowski


sobota, 27 sierpnia 2011

Został tylko cień

To miasteczko jest na mapie. Leży w Małopolsce. W dawnej Galicji. Jeżeli wspominam o Galicji, to dlatego, że gdy Galicja była, miasteczko to i jemu podobne, zamieszkiwali ludzie  różnych kultur. Po ówczesnych mieszkańcach galicyjskiego miasteczka zostało wspomnienie bardzo podobne do cienia na zdjęciu. Bo coraz mniej świadków tej odległej historii znajduje się jeszcze w naszej rzeczywistości. Odchodzą. Wraz z nimi w zapomnienie odchodzi koloryt galicyjskich miasteczek biedą okraszonych, gdzie katolik, żyd i prawosławny jedną kromką chleba się dzielili.

Cień domu z kominem i murowanym parkanem
 w małym, polskim galicyjskim miasteczku
Zdjęcie przedstawia stary dom z kominem oraz murowany parkan. Dom stoi tuż przy rynku w samym środku małego galicyjskiego miasteczka. Niedaleko linii kolejowej.
Dom ten przed laty zamieszkiwali starsi bracia w naszej wierze. Przed laty, to znaczy przed wielu, wielu laty. I trwał taki stan rzeczy z zakorzenioną już nie na mapach,a w umysłach ludzkich Galicją nim wielki wichrzyciel historii nie zburzył porządku świata i nie wykoleił marszu człowieka do wypełnienia dni modlitwą pracy i blaskiem codzienności. Wysoki murowany parkan tak wtedy, jak i dzisiaj zasłania przed ciekawskimi oczami wielki ogród, którym można się było dostać do synagogi. Sieć ogrodów za domami w małych galicyjskich miasteczkach była istnym labiryntem tajemnych przejść i krętych dróg prowadzących do historii życia niejednego pokolenia.
Dzieci wychowujące się w tym ogrodzie z ciekawością oglądały przez furtkę w murze od tyłu, jak toczą się losy tych, którym na podwórku Boga wypełniał się los. Potem same dorastały do tego, by podjąć zadanie przeznaczone dla nich. Przyszły na świat ich dzieci, po to, by nie dane im było dorosnąć. Ostatniej wiosny przed transportem do nazistowskiego obozu śmierci zbierały stokrotki. Maleńkie, beztroskie białe kwiaty ze słonecznym środkiem.
Ktoś komuś opowiedział tę historię, aż dotarła do mnie. Nie chcę zatrzymywać jej dla siebie. Nie mogę dźwigać jej ciężaru. Ona musi żyć. Bo ten, który ją pamiętał, zbiera już stokrotki z tymi wszystkimi, co wiele, wiele lat temu odjechali pociągiem tam, skąd tacy, jak oni, przeistoczeni wpierw w motyle stawali się aniołami i na obłokach przedostawali się do Boga.  I kto dzisiaj w tym bogatym w historię małym miasteczku galicyjskim znajdzie dziesięciu sprawiedliwych, by odmówili modlitwę za zmarłych?
גאָט פול פון רחמנות


Wciąż zauroczona książką autorstwa pani Ewy Andrzejewskiej "Obok inny czas o Mieście i Jakubie" pozwalam sobie na takie wędrówki. Zapraszam do świata, po którym został tylko cień.

czwartek, 25 sierpnia 2011

Anioły są w nas

Pisałam  w tym rozdziale, że publikuję teksty na portalu areopag21.pl - miejsce rozmowy o Bogu, wierze i religii.
Jeżeli miewam jakieś komentarze, to są przyjazne. Jeden, no może dwa teksty zaczęły żyć życiem nadanym przez internautów i dorobiono do tych tekstów własną historię. Niesamowitą wręcz historię. Aż się zdziwiłam, gdy w kolejnych komentarzach czytałam, a potem się zastanawiałam, co takiego napisałam, albo raczej jakimi słowami, że czytelnicy odebrali to w taki sposób. Jestem osobą początkującą w materii publikowania na poczytnym portalu, więc zapewne jeszcze wiele rzeczy mnie zdziwi. I dobrze, bo przecież to kwintesencja życia - móc i umieć wciąż się zadziwiać. Rozumiem różnicę między zdziwić, a zadziwić, ale cały czas myślę pozytywnie.
Wczorajszej nocy wpakowałam się jak kij w mrowisko. To przyczyna, dla której nie było mnie tutaj.
Nie będę przecież w tym miejscu pisała, co dzieje się na "wzgórzu mędrców", bo każdy ciekawy sam zajrzy i poczyta, jeśli będzie chciał.
Jednak w wyniku tego, co się dzieje, zostałam niemal - na szczęście nie sama, a w towarzystwie pewnego miłego jezuity (dla mnie wszyscy jezuici są mili, wszak mam do nich słabość) - uznana za osobę prawie niespełna rozumu. Prawie, to takie dramatyczne, ulubione określenie Ani z Zielonego Wzgórza (do niej też mam słabość).
Otóż ze wspomnianym miłym jezuitą wymieniliśmy sobie w komentarzach pod moim własnym tekstem uwagi na temat naszego upodobania do aniołów. No i w komentarzu pod tekstem całkiem obcego człowieka, w dodatku schowanego pod nickiem, a nie prawdziwym imieniem i nazwiskiem, zostaliśmy wywołani pod tablicę.

Wszystko to, co napisałam, to przydługi wstęp do tego, co chcę napisać. Oczywiście wnikliwych zapraszam na areopag21 do tekstów o "pobożności ludowej" (są trzy, różnych autorów: pierwszy - miłego jezuity, drugi - człowieka ukrywającego się pod nickiem, kolejny - znów miłego jezuity i mój) i naturalnie do komentarzy pod tymi tekstami.

Ja wracam do aniołów.

Byłam kiedyś u Mojej Mamy w szpitalu.
(Już samo napisanie tego zdania jest jak przebywanie wśród aniołów! - przecież nie byłam u Mojej Mamy od 14 lat! a to zdanie działo się i tak jeszcze dawniej.)
Moja Mama miała wtedy usuwaną  tarczycę wraz z wyrosłym na niej nowotworem. Była po skomplikowanej, wielogodzinnej operacji. W dodatku lekarze powiedzieli, że najprawdopodobniej uszkodzili struny głosowe, by dokładnie wyczyścić tkankę z nacieków nowotworowych i że Moja Mama już prawdopodobnie nigdy nie będzie mówić. Na szczęście okazało się, że struny nie są uszkodzone, natomiast tamtego popołudnia i wieczoru Moja Mama mówiła tylko szeptem. Już wtedy wycieńczona była chorobą. Dodatkowo - osłabiona operacją.
Czuwałam przy jej łóżku. Sala szpitalna pełna była pacjentek - jedna w cięższym stanie od drugiej. Na łóżku obok leżała starsza kobieta z domu pomocy społecznej - potocznie zwanego domem starców. Były to czasy, w których nie było przyzwolenia społecznego na oddawanie starszych ludzi posiadających rodzinę do tego rodzaju placówek. Ale w przypadku tamtej staruszki to nie miało znaczenia, bo i tak była bezdzietna. Tak przynajmniej mówiła. Otóż kobieta ta była pacjentką leżącą, podobnie jak zdecydowana większość w tej sali. Leżała tuż obok cały czas obserwując mnie i nie pozwalając sobie pomóc w żadnej sytuacji. Jej wzrok był zimny i nieprzyjemny, jakby poddawała mnie krytycznej ocenie. Generalnie przyszłam do Mojej Mamy, ale jak mogłabym być pomocna innym - zawsze z otwartym sercem.
Pod ścianą, kilka łóżek dalej, leżała inna kobieta z postępującą gangreną stopy. Znosiła nieludzki ból, co wyrażała w ustawicznym pojękiwaniu. Nie zgodziła się na amputację stopy, za argument podając to, że mieszka przy synu, synowa ma małe dzieci i nikt nie ma czasu chodzić koło niej (starej matki).
Wzywana dzwonkiem pielęgniarka nie przychodziła, więc zaproponowałam swoją pomoc. Ta kobieta skorzystała z mojej propozycji. Potem już, gdy udało jej się przysnąć, widziałam, że niejednokrotnie chce się poprawić na łóżku, więc podchodziłam do niej i delikatnie poprawiałam jej tę chorą, bolącą nogę. Prosiła o zwilżenie ust wodą i inne drobiazgi. Drobiazgi dla zdrowego. Dla chorego i tak bardzo cierpiącego - rzeczy nieosiągalne.
W pewnym momencie, gdy nachyliłam się nad ową kobietą leżącą pod ścianą, spojrzała na mnie rozgorączkowanym wzrokiem, jakby była gdzieś w innej rzeczywistości i powiedziała: jesteś aniołem moje dziecko.
Gdy sama leżałam w tym roku w szpitalu i pomagałam mojej sąsiadce z łóżka obok- starej starowince, którą odratowano z zapaści, ale i tak bardziej była po tamtej, niż po tej stronie życia, usłyszałam te same słowa, w takich samych okolicznościach: jesteś aniołem moje dziecko.
Gdy wychodziłam późno w nocy z oddziału po operacji Mojej Mamy, kobieta leżąca obok Mojej Mamy rzuciła za mną, jak nóż w plecy: dobrze, że idzie, bo siedzi tu, jakby nic do roboty nie miała.

O tym, że jestem aniołem słyszałam niejednokrotnie w innych okolicznościach. Ale nigdy słowa te nie miały dla mnie takiego znaczenia, jak z ust tych dwóch starych, umierających kobiet.

Wiele razy kierowano też pod moim adresem słowa, jak ostrza przekłuwające mnie na wylot. Bolały, jakby zadający ranę z perwersją posypał ją jeszcze solą.

Ja widziałam wyrastające anielskie skrzydła z umęczonych chorobą ciał tamtych kobiet.

Wiele ran musiałam wylizać nim uwierzyłam, że bardziej jestem aniołem niż człowiekiem-celem dla ludzi rzucających ostrzem z rozmysłem lub na oślep.

środa, 24 sierpnia 2011

Kończy się

Natalka z Adasiem są trzeci raz w Hotelu, a dopiero wczoraj udało mi się pozyskać ich zaufanie. Są tacy zagubieni. Trudne było zadanie, ale radość tym większa.
Sporo jest takich  dzieci, które wchodząc do sali zabaw, czują się jak ryba w wodzie. Ot - choćby taka Kostka, która powiedziała, że swojego pokoju nie lubi, lubi tylko to przedszkole i najchętniej, spałaby tutaj.  Przychodząc po bliźniaków rodzice pytali: a wy nie zapomnieliście, że macie rodziców? Hanka i Janek przyszli tylko jeden raz - płakali za rodzicami. Wiadomym było, że więcej nie przyjdą. Jedna z mam czekała na mnie przyczajona w korytarzu i napadła z zarzutem: pani to jak jakieś guru dla tych dzieci, przecież one nic nie chcą z nami robić, nigdzie się nie ruszą, bo cały dzień czekają na panią! W innym przypadku Aleks i Wiktor każdego dnia czekali już na mnie - mama razem z nimi. Mama tych chłopców nakręcała pozostałych rodziców do tego, żeby wszystkim chciało się chcieć. Ona sama bardzo chciała, by jej synowie wyjechali z Polski z niezapomnianym wrażeniem cudownie spędzonych wakacji. Maciek konfabulował jak jasna cholera. Przed kropką w pierwszym zdaniu swojej opowieści na temat siebie doszedł do wieku gimnazjalnego. Że niby on już idzie do gimnazjum. Zaliczył zaledwie zerówkę. Nawet mu pierwsze zęby jeszcze nie wypadły. Rózia niewytrwała w działaniach, za to chciała robić wszystko. Mama zaś chciała by zajmować się tylko Rózią. Stała i głośno do córki mówiła, co teraz panie powinny jej podać, albo o co ma się Rózia upomnieć. Wiktor - trzylatek recytował Brzechwę, Tuwima i teksty wielu innych autorów. Kacper najczęściej biegał po tarasie i zdawało się, że sufit się zawali. Za to jego siostra Weronka przesiadywała u nas całymi dniami. Piotrek spotkał się z Kazeo i byli doskonałymi kompanami - inteligencja goniła inteligencję. Zosia przypominała moją Małą Dużą Córeczkę z analogicznego okresu. Julka zachowywała się, jak nasza obozowa Klara - płochliwe zwierzątko w świecie zbudowanym z dzikiej przyrody. Wiktoria plotła całymi dniami plecionki z kolorowych żyłek. Niespełna dwuletni Michałek biorąc do ręki puzzle z cyframi nazywał wszystkie cyfry. Kiedy podał mi kwadratowy klocek i powiedział: to jest kwadracik, nie wytrzymałam i powiedziałam: nie powiesz mi, że znasz wzór na obliczenie jego obwodu i pola. Piotruś siedział cały czas na moich kolanach i kazał sobie czytać bajki. Inny zaś Piotrek w przyszłości zatroszczy się o sieć i jakość polskich dróg - zrobił z kilku arkuszy szarego papieru makietę miasta z bardzo rozbudowaną infrastrukturą drogową. To była super precyzyjna praca. Zabrał ją ze sobą do domu.

I długo mogłabym tak opowiadać o wszystkich moich podopiecznych wakacji w SPA. Mam wrażenie, że te dzieci poddane były jakiejś selekcji nim trafiły w to lato pod Jaworzynę. Przecież z całej gromady, nie było dziecka, które zostawiłoby po sobie jakieś niepozytywne wrażenie.
Z trwogą patrzę na kalendarz i obserwuję, że wakacje niestrudzenie zmierzają ku końcowi. Wiem, że najbliższe miesiące - pierwsze miesiące nowego roku szkolnego - to okres wytężonej pracy podczas integracji, ale też nie wyobrażam sobie teraz, że któregoś dnia obudzę się ze świadomością, że dziś nie jadę do Hotelu.
Wszystko w życiu ma swój kres. Szkoda, że rzeczy piękne i przyjemne kończą się szybciej niż wszystkie pozostałe. I bardzo boleję nad faktem, że z większością z tych dzieci, może nawet ze wszystkimi nie spotkam się już nigdy więcej. Tak nie powinno być! Nie zgadzam się z tym!
Z pięknem należy obcować. A te dzieci są zbyt piękne, by można się było pogodzić z ich brakiem.
Czy można w tak nieprofesjonalny sposób podchodzić do pracy?
Ależ ja nie pracuję! Ja kocham to, co robię.

wtorek, 23 sierpnia 2011

Motywacja

- Ciekawe, gdzie ten autobus jedzie? - zastanawiała się na głos pewna Pańcia, rzucając pytanie jakby do swojej Koleżanki.
Pańcia miała zabandażowaną rękę i to całą - od palców po pachy i to budziło współczucie, ale coś w jej zachowaniu było nieprzyjemnego. Na pierwszy rzut oka odpychała. Była z rodzaju tych głośnych i zajmujących swoją osobą wszystkich dookoła. Obie z Koleżanką wsiadały do autobusu komunikacji miejskiej na pętli, autobus chwilę stał, mogły przeczytać - tablica była dobrze opisana.
Nie znały miasta, więc gdziekolwiek autobus by jechał, one i tak by nie wiedziały.
- Może jedzie tam, gdzie postój tych koników? - infantylnie zastanawiała się na głos Pańcia.
Zadała jeszcze kilka pytań w przestrzeń, na tyle głośno, by zwrócić na siebie czyjąś uwagę. Siedziała tuż obok mnie. Niestety.
Ja miasta też nie znam, ale jako tako się orientuję. Zazwyczaj przemierzam miasto środkami komunikacji, ale też nie ma ono skomplikowanej topografii. Jedna główna ulica rozwidlająca się na wylotową i prowadzącą w głąb Zdroju. Postój zaprzęgów konnych jest po prostu nieopodal Hawany. A Hawana jest najbardziej charakterystycznym punktem w mieście. Słynny peerelowski koktajlbar w mieście uzdrowiskowym, w którym ponoć podawano najsmaczniejsze desery w Polsce Ludowej. Kto pochodzi z Krynicy lub z okolic albo odwiedził Krynicę przynajmniej raz w życiu, dawniej lub obecnie - taką wiedzę siłą rzeczy ma.
Z grzeczności, a przede wszystkim z nadzieją, że Pańcia przestanie robić tanie widowisko odpowiedziałam, że w miejsce, które wymieniła autobus nie jedzie, ale ja będę wysiadała na przystanku najbliżej tego miejsca, więc powiem kiedy, to i panie sobie wysiądą.
No i tym samym ukręciłam na siebie bat, jak niegdyś grzeczna i uprzejma Kobieta w busie odpowiadająca na niewinne pytanie Starszego Pana.
Pańcia zaczęła naraz zadawać niezliczoną ilość pytań - jedno infantylniejsze od drugiego.
A to: czy my już jesteśmy w Krynicy? - choć autobus komunikacji miejskiej jedzie od Krynicy do Krynicy.
A to: gdzie ulica Zdrojowa? A właśnie nią jechaliśmy i chwilę wcześniej to oznajmił kierowca.
A to: czy kierowca jedzie pod Hajduczka, bo one może jednak by tam wysiadły, jeśli to NA Parkową (na Górę Parkową jedzie i owszem - wyciąg - kolejka górska szynowa) a Hajduczek dokładnie w drugą stronę niż postój koników.
A to: może my wysiądziemy jednak przy poczcie, ale gdzie to i czy daleko od tych koników?
A to: czy może w takim razie ten autobus jedzie do Słotwin, ależ nie one nie chcą do Słotwin, bo są tylko do jutra, więc nie zdążą, ale chciałyby wiedzieć, czy przynajmniej autobus tam jedzie, bo to stamtąd ta woda mineralna Sło- Słotwinka?
Itd. itp.
W końcu wysiadły jednak ze mną i Pańcia na koniec serdecznie mi dziękowała, że niby taka miła jestem. Najwidoczniej nie słyszała mojego zgrzytania zębami.
Skierowałam swoje kroki na moje wydeptane codziennym wydeptywaniem miejsce na przystanku autobusowym, by oczekiwać na bus, który powiezie mnie do domu. Ale Pańcia zadała jeszcze jedno pytanie:
- Ale ta ulica Zdrojowa to mówi pani, że gdzie jest?
Stałyśmy na chodniku przy ulicy Zdrojowej! Mówił to kierowca, mówiłam ja jeszcze w autobusie!

- Bo tam jest podobno taka pizzeria.
Wyjaśniłam, że nie wiem, gdzie jest pizzeria przy ulicy Zdrojowej, a nawet jeśli jest, to pewnie nie jedna, bo ulica długa w swojej długości. Podpowiedziałam, że tuż obok jest ogródek z daniami z grilla i nie tylko z grilla, z pięknym widokiem na Deptak i Stary Dom Zdrojowy.

- A nie, proszę pani, my nie chcemy zjeść. My tylko chcemy zobaczyć, bo nam taksiarz (! - słowo wyszło z użytku wraz z wyjściem z naszego kraju zaprzyjaźnionych wojsk i odejściem dawnego ustroju) powiedział, jak nas wczoraj wiózł z dworca,  że koło pizzerii na ulicy Zdrojowej są kwatery z pokojami po 18,- zł. ale, że tam takie menele i menelnia jest. I my chciałyśmy zobaczyć jak ta menelnia wygląda.

- A widzisz tu taki zniszczony dom, ale to ludzie tu sobie normalnie mieszkają - słyszałam jeszcze oddalające się Pańcie.

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Państwo Muszyńskie

Dzisiaj wypoczywaliśmy w historycznym Państwie Muszyńskim. I tym razem był to wypoczynek w stylu leżenia bykiem. No, troszkę rekreacji wodnej pouprawaliśmy. Moje nogi wystawione zostały na widok publiczny i działanie promieni słonecznych po raz pierwszy od wielu lat i w związku z tym są bardzo złe wróżby co do czekającej mnie najbliższej przyszłości. Nogi spiekły się na raka. Moje uprawianie rekreacji wodnej polegało na pławieniu się w dżakuzi, ale na swoje usprawiedliwienie dodam, że poddawałam plecy dość mocnemu biczowaniu i weszłam do oczka z najzimniejszą wodą, więc energię spaliłam...
Przecież nie umiem pływać, więc nie mogłam wejść do basenu, bo jeszcze naraziłabym ratowników na przerwanie błogiej sielanki. A tak to się całe towarzystwo ratownicze wysiedziało na swoich krzesłach i tylko gwizdki były w użyciu.

Pierwsze wzmianki na temat Muszyny pochodzą z 1208 roku. Dokument, który wzmiankuje o miejscowości nie jest nadaniem praw lokacyjnych, a tylko praw do pobierania cła. Granica wtedy była płynna, ale i tak znajdowała się niedaleko. Położenie geograficzne w dolinie Popradu i jego dwóch dopływów pozwoliło na rozwój miejscowości na szlaku handlowym, tak zwanym "węgierskim". Strasznie to zawiła historia, bo prawa do pobierania cła nadał król węgierski proboszczowi kapituły spiskiej, a miejscowość należała do rodu Niegowickich. Prawa miejskie Muszyna zawdzięcza Kazimierzowi Wielkiemu i szczyci się nimi od roku 1356. Wielki strateg i budowniczy średnich dziejów Polski dokładnie zdawał sobie sprawę z roli, jaką miejscowość ta pełni dla bezpieczeństwa kraju. Wielki król funduje oczywiście zamek murowany w miejsce drewnianej budowli pełniącej rolę punktu poboru cła, strażnicy granicznej oraz dworu. Nic dziwnego, skoro takie działania były pasją ostatniego Piasta. A poza tym czasy były niebezpieczne, miejscowość i dwór nękane były przez napady zbójów i rzezimieszków przygranicznych. Punkt poboru cła nęcił swoim bogactwem, choćby tylko wyimaginowanym. Zamek muszyński nie był nigdy zamkiem królewskim - był zamkiem starostów.
Takim, a nie innym zrządzeniem losu wędrowała Muszyna z rąk ludzi kościoła do rąk królewskich, aż w końcu, po 80 latach panowania świeckiego, by zjednać sobie duchowieństwo u schyłku XIV wieku Władysław Jagiełło darowuje powtórnie tzw. klucz muszyński, w którego skład wchodziły 2 miasta i ponad 30 wsi, biskupstwu krakowskiemu. Odtąd już niezmiennie, aż do czasów zaborów, kluczem muszyńskim zarządzają biskupi krakowscy, powierzając funkcję zarządcy ludziom świeckim - starostom.
O państwie Muszyńskim zaczęto mówić dlatego, ponieważ w związku z położeniem strategicznym i różnymi napaściami (zbójeckimi, ale też wojsk węgierskich) Muszyna doczekała się własnego wojska, zwanego harnicami i dragonami, sądu i administracji.
Państwo Muszyńskie przechodziło też dwukrotną kolonizację. Ostatecznie sprowadzono na tę piękną ziemię Rusinów i Wołochów, których z czasem, ponoć wykorzystując ich własne nazewnictwo, zaczęto nazywać Łemkami. Kolonizacja wołoska miała miejsce w XV wieku.
Łemkowie, wyznania greckokatolickiego postawili na terenie Państwa Muszyńskiego liczne cerkwie, które dzisiaj (po niechlubnej Akcji "Wisła") przemianowane na kościoły katolickie, stanowią perłę architektoniczną ziem dawnego państwa. Powstał Małopolski Szlak Architektury Drewnianej oraz Międzykulturowy Szlak Turystyczny Pogranicza Polsko-Słowackiego, których przemierzenie gwarantuje ucztę dla zmysłów.

Przykre i bolesne dzieje Polski zostawiły swój wkład w rozwój tego regionu. Powstała w drugiej połowie XIX wieku za rządów Austriaków linia kolejowa, tzw. Kolej Tarnowsko-Leluchowska, pozwoliła na dotarcie do Muszyny rzeszom kuracjuszy, bo był to już czas, w którym odkryto lecznicze działanie wód mineralnych i mikroklimatu. Austriacy powołali do życia liczne instytucje uzdrowiskowe. Choć nie lubili tych ziem z powodu działalności konfederatów barskich. Do dziś pełno jest po lasach miejsc zwanych Okopami Konfederatów Barskich.

W latach dwudziestych XX wieku Muszynie nadano status uzdrowiska.

Podczas II wojny światowej tereny dawnego Państwa Muszyńskiego, podobnie jak wszystkie tereny przygraniczne Beskidu Sądeckiego pełniły rolę przerzutową pomiędzy GG a Słowacją.

Choć Państwo Muszyńskie było wielokulturowe, zawirowania dziejowe tylko XX wieku spowodowały zniknięcie co najmniej dwóch, spośród wszystkich kultur zamieszkujących te ziemie. Niemcy wywieźli i wymordowali Żydów. Zaś po wojnie w czasie wspomnianej Akcji "Wisła" wysiedlono z beskidzkich wiosek Łemków.
Są jednak świadectwa pozwalające odnaleźć ślady tych społeczności.
Trzeba chcieć ich poszukać.

Miło jest leżeć na Zapopradziu i patrząc na wzgórza Pasma Jaworzyny Krynickiej  wsłuchać się w opowieść księżyca, który zagubił się chyba w swej wędrówce do Nowiu na południowym niebie. I będąc akurat nad Dwiema Dolinami łypał jednym okiem z prawej półkuli swojej łysej głowy wciąż do mnie gadał, nie dając mi spokoju.

niedziela, 21 sierpnia 2011

Olbrzymy-pielgrzymi i drzewa podparcia

Kiedy zimową porą przemierzałam trasę Doliną Kamienicy pozwalającą mi dotrzeć do dzieci, zaobserwowałam ciekawy wyłom w krajobrazie. Pisałam już kiedyś, że zimą więcej widać. Każdy najmniejszy strumień ujawnia się, bo nie ma gdzie się schować. Latem strumienie nikną pod kaskadą z traw. Czasem zdarzy im się wyschnąć - ale to nie tego lata. Wiem, że są tam na pewno. Są dni, że zamieniają się w rwące potoki.
Natomiast w miejscu, gdzie droga jezdna odchodzi od Beskidu Niskiego, by wedrzeć się w Beskid Sądecki i pnie się stromo pod górę na graniczny szczyt Pasma Jaworzyny Krynickiej, w lesie, w odległości nie mniejszej, nie większej od siebie niż potrzeba, poustawiane są krzesła. Stare, pokojowe. Tapicerowane. Widać je tylko zimą i wczesną wiosną. W czas lata paprociami zarosły. Już gdy jeździłam zimą wyobrażałam sobie, że krzesła te ustawił kto dla wędrownych olbrzymów-pielgrzymów, co przemierzają świat i góry w szerz i wzdłuż. Zwłaszcza, że ustawione tak, iż urastają do monumentalnych rozmiarów i przez to pozwoliły na takie wyobrażenia. Droga w tym miejscu, przez miejscowych zwana "nową drogą" wznosi się od Roztoki Wielkiej przez Krzyżówkę do Mochanaczki Wyżnej - zwyczajowo zwanej krzyżówką. Droga powstała na stoku, równolegle do jego nachylenia. Toteż z jednej strony drogi jest ostry spad w dół, z drugiej - strome wzniesienie do góry. W dole, przyklejona do tak zwanej starej drogi znajduje się wieś - Krzyżówka. Wzniesienie do góry porosłe jest lasem. I w tym lesie, na samym jego brzegu oczekują te wygodne krzesła na utrudzonych wędrowców, olbrzymów-pielgrzymów. Każde z krzeseł, a jest ich może trzy, może cztery (nigdy nie mogłam ich zliczyć, jakby każdej nocy ktoś je przestawiał w inne miejsce), stoi odwrócone  przodem do drogi. Aby nie spadło oparte jest o drzewo. Ale inaczej oparte, niż czytającemu przychodzi do głowy. Owe krzesła nie są oparte oparciami - opierają się przodami i lekko nachylają się w stronę ulicy. Łatwo więc nie zauważyć siedzącego na nim olbrzyma-pielgrzyma, bo może właśnie zasłonił go pień drzewa podparcia?
Każdego zimowego i letniego dnia moich codziennych podróży wypatrywałam i krzeseł i spoczywających na nich postaci. Każdego dnia naliczałam inną ilość krzeseł. Było więc całkiem podobnie jak z furtkami w ogrodzie Akademii pana Kleksa prowadzącymi do bajek. Jest ich "oże o a oże eście" jak mawiał szpak Mateusz, niewymawiający pierwszych sylab wyrazów.

Na co też taki olbrzym-pielgrzym może patrzeć siedząc w tym, a nie innym miejscu? - myślałam.

Ano zapewne patrzy na przemijające pory roku. Patrzy, jak ludzie w dolinie mozolą się w swej codzienności. Zimą dzień w dolinie Krzyżówki krótki, że w grudniu i w styczniu to nie warto spod pierzyny wychodzić. Wiosna przychodzi dużo później w te strony, wcześniej po całym świecie się rozejdzie. Choć to góry niewysokie, zaledwie geografowie nazwali je reglem dolnym w stosunku do wielkości innych gór świata, ale pot z człowieka wycisnąć potrafią. Toteż patrzy ten olbrzym-pielgrzym, jak człowiek pot z czoła ściera, dom za domem stawia i gospodarstwa upiększa. Nadziwić się nie może, że ludziom taki trud się opłaca. A ma porównanie - jest wszak wędrowcem świat przemierzającym. Zastanawia się więc dalej, co tych ludzi przy tej ciężkiej roli trzyma? Przecież wolni są, mogliby wyfrunąć któregoś roku z ptakami do ciepłych krajów i już więcej nie zaznać długiej, mroźnej i ciężkiej zimy i krótkiego lata. Ale zaraz też dym jesiennych ognisk zasnuje okolicę i ujrzy ją patrzący olbrzym-pielgrzym, jak w oparach fajki bajarza, co bajki nad bajkami baja. Choć przez mgłę - wyraźniej zobaczy piękno tej beskidzkiej ziemi. Snopy siana z ostatnim pokosem traw tego lata, przycupnięte pomiędzy miedzami. Wyspy na polach z brzóz i sosen, co wierzą, że są lasem, jak ten z drugiej strony drogi jezdnej. Słońce przez dzień cierpliwie wędrujące od góry, do góry po błękitnym niebie, będące wzorem niestrudzonej pracy. Cienie z każdym dniem dłuższym pociągnięciem przyciemniające krajobraz. Księżyc nocną porą, który, gdy wychyla się zza szczytu wielki jest, jak balon, który zaraz pęknie. I wreszcie Droga Mleczna, co odbija się w wodach wszystkich strumieni, potoków i rzek, po której snują się marzenia senne śpiących w dolinie ludzi...
Zaraz też drzewa wybuchną feerią barw. Potem liście spadną, przyjdzie pierwszy śnieg. Krzesła nie będą już tkwiły w ukryciu.
Tylko tych olbrzymów-pielgrzymów pewnie znów nie uda mi się zobaczyć. A chętnie wysłuchałabym, ich opowieści, bo się i napatrzyły i nasłuchały bajarza, co bajki nad bajkami baja.

 

sobota, 20 sierpnia 2011

O wyższości Szkolnictwa nad szkolnictwem

Zbliża się początek roku szkolnego, więc temat na czasie.

Wyższość szkół niepublicznych nad szkołami publicznymi na etapie ponadgimnazjalnym przerabialiśmy przy okazji edukacji Synka.
Synek - urodzony adehadowiec - nie mógł znaleźć miejsca w szkołach publicznych. Gdy Synek był uczniem trzeciej klasy szkoły podstawowej, jako jedyne rozwiązanie wynikłego problemu, szkolna pedagog zaproponowała mi przeniesienie dziecka do innej szkoły. Moje dziecko zostało wtedy pobite przez kolegę z klasy do tego stopnia, że miało siną pręgę na szyi. Ponieważ kolega zdenerwował się na Synka, przyparł go do muru podczas przerwy i zaczął najnormalniej w świecie dusić. Może i słusznie kolega zdenerwował się na Synka. Niesłuszność moim zdaniem polegała na tym, że w pobliżu nie znajdował się dyżurujący nauczyciel, który w porę by zareagował. W porę, to znaczy na etapie, kiedy Synek denerwował swojego kolegę. Bo podczas przykrej rozmowy w gabinecie pani pedagog dowiedziałam się, że to wina mojego dziecka, że niemal nie zostało uduszone w szkole na przerwie między drugą a trzecią lekcją.
Z kolei w klasie czwartej kolega z innej klasy (starszej) zdenerwował się na Synka podczas wspólnej lekcji wuefu na boisku szkolnym, popchnął go i w wyniku tego Synek doznał złamania kości przedramienia.
W dalszym ciągu rozumiem, że Synek adehadowiec mógł zdenerwować starszego kolegę podczas wspólnej lekcji wuefu. Nie rozumiem tylko tak dziś, jak i wówczas nie rozumiałam, gdzie był nauczyciel (ba! dwóch nauczycieli) podczas tego incydentu, gdy moje dziecko znów działało na nerwy koledze. Bo przy dzieciach ich na pewno nie było.
Tak w stosunku do kolegów bandytów, jak i do nauczycieli, którzy zaniedbaniem swoich obowiązków służbowych narazili zdrowie i życie  mojego dziecka nie wyciągnięto wtedy żadnych konsekwencji.
Natomiast nam przyklejono łatę dysfunkcyjnej, choć czułam, że wręcz patologicznej rodziny, która nie radzi sobie z wychowaniem dzieci.
Na marginesie:
Z jedynej w swoim życiu kolonii Synek wrócił ze złamaną i niezaopatrzoną ręką. Też zdenerwował starszego od siebie kolegę podczas gry w piłkę na boisku. Zatrudniona na kolonii pielęgniarka po obejrzeniu ręki na "własne oczy", stwierdziła autorytatywnie: nic ci nie jest i dziecko przez 10 dni chodziło ze złamaną ręką bez opatrunku gipsowego.
Gdy po wizycie w szpitalu, prześwietleniu, diagnozie lekarskiej i włożeniu ręki w gips poszłam zgłosić ten incydent organizatorowi, usłyszałam, że fakt złamania ręki na kolonii przez moje dziecko nie miał miejsca, a ja na pewno chcę wyłudzić odszkodowanie.

Okres gimnazjalny to koszmar, tak dla Synka, jak dla nas - rodziców.

Na marginesie:
Zupełnie niezależnie od szkoły Synek został napadnięty na ulicy w centrum miasta w samo południe. Dwóch rzezimieszków przyłożyło mu nóż pod prawe żebro i kazało oddać portfel i telefon. Policja umorzyła śledztwo.

Natomiast szkoła, tj. nauka i "działania wychowawcze" szkoły to temat na całą książkę, a nie na post na blogu. W gimnazjum to już po prostu byliśmy postrzegani jako hiper patogenne środowisko.
Gdy kończącemu gimnazjum Synkowi wystawiono jakąś marną ocenę z zachowania, z wielkim rozgoryczeniem powiedziałam pani dyrektor, że jak do szkoły nie przyjdzie prokurator zainteresowany uczniem, to szkoła nie ma zielonego pojęcia co się z jej uczniami dzieje po lekcjach.
W tym czasie Synek był posiadaczem listu gratulacyjnego od Małopolskiego Kuratora Oświaty za działalność w organizacji pozarządowej (nie trudno się domyślić jakiej). Mogłam jej tak powiedzieć.

W publicznym ogólniaku już w grudniu pierwszego półrocza powiedziano nam, że Synka należy kategorycznie zabrać ze szkoły. Ponieważ nie wyścigował się w wyścigu szczurów, a po prostu realizował w służbie. Nie pasował do wizerunku klasy, jaki powstał w głowie jednego z nauczycieli, więc za jego namową pozostali postanowili postawić mu na półrocze oceny niedostateczne. W sumie Synkowi groziło 7 jedynek. Nie dlatego, że był matołem. Dlatego, że był niesubordynowany.

Kiedy poszukiwałam szkoły, która zechciałaby przyjąć moje dziecko, to załamałam się, gdy usłyszałam w zawodówce, że taki słaby uczeń nie poradzi sobie w tej szkole, bo oprócz normalnej nauki przedmiotowej, jest jeszcze nauka przedmiotów zawodowych.
Myślałam, że uczestniczę w jakiejś farsie.
Synek prócz ADHD miał jeszcze dysleksję i dysortografię. To często idzie w parze. Do dzisiaj nie potrafi wypowiedzieć długich wyrazów. Jego słynna "echokolacja" (jako zjawisko echa akustycznego występującego u nietoperzy) jest sztandarowym przykładem dysleksji. Tak jak w poleceniu na dyktandzie w trzeciej klasie podstawówki, by wypisać wszystkie znane wyrazy pisane przez samo "h", Synek napisał: cherbata, chuśtawka, chak, cherbatnik itd. jest sztandarowym przykładem dysortografii.

Poszukując blisko 6 lat temu szkoły, która odważyłaby się przyjąć moje dziecko, zdesperowana, u kresu mojej wędrówki od szkoły do szkoły, trafiłam do niepublicznego liceum akademickiego oo. jezuitów.
Nie powiem, że było idealnie od początku do końca. Cokolwiek chciałabym powiedzieć, lub przemilczeć, Synek był przecież niezwykle trudnym dzieckiem.
Na miesiąc przed maturą podpisywałam tzw. zagrożenie  z przedmiotów maturalnych (język polski i angielski). Podpisywanie zagrożenia to nic innego, jak przyjęcie do wiadomości, że dziecku grozi ocena niedostateczna z danego przedmiotu i w związku z tym niedopuszczenie do matury. Wszystko odbyło się jednak w atmosferze spokoju i poszanowania.
Synek otrzymał na koniec roku szkolnego pozytywne oceny z zagrożonych przedmiotów, natomiast maturę z obydwóch zdał wysoko - w przeliczeniu na oceny pomiędzy 4 a 5. (Dostał się na UJ na studia, więc chyba musiał dobrze zdać).

Natomiast szkoła niepubliczna jawi nam się spokojem i akceptacją trudnej inności naszego dziecka.

Na marginesie:
Długo po maturze Synek przyznał nam się, że od jednego z nauczycieli - jezuity dostał po prosu w pysk za tak zwane fikanie podczas lekcji. Z relacji Synka wynika, że najpierw było ostrzeżenie (jak przy użyciu broni przez funkcjonariuszy mundurowych) i dopiero strzał. Synek wspomina to z pokorą. Ja podchodzę do tego z wdzięcznością.

Nagle, w szkole niepublicznej, przestaliśmy być traktowani jak rodzina dysfunkcyjna, czy patologiczna. Dostrzeżono życiową pasję naszego dziecka i na tym budowano jego wizerunek. Przede wszystkim naszemu dziecku pozwolono uwierzyć w swoją wartość, której miarą nie są li tylko cenzurki szkolne. Synek w szkole oo. jezuitów otrzymał warunki do poprawnego wzrastania w najlepszych warunkach i najwyższych wartościach, gdzie liczy się człowiek i jego godność, jako odbicie wizerunku i godności Boga.

Sporą cenę zapłaciło nasze dziecko za te idealne warunki dojrzewania i wcześniejsze "błędy" nieumiejętności wtłoczenia się na tory jednostajności i bylejakości - Synek samodzielnie i to fizycznie pracował na opłacenie czesnego w tej niepublicznej szkole.
Fizyczna praca dla adehadowca jest najlepszą formą wychowania, po jaką mogą sięgnąć rodzice.

Nie zastanawialiśmy się nad wyborem szkoły, gdy nasza Duża Mała Córeczka kończyła pierwszy etap nauki. Oczywiście niepubliczna.
Zwłaszcza, że mam przekrój szkół gimnazjalnych podczas organizowanych przez nas imprez integracyjnych w Stanicy.
Szkoły niepubliczne uprawiają Szkolnictwo. Szkoły publiczne - tylko szkolnictwo.

P.S.
Nie było to moim celem, więc nie będę przepraszała, jeśli uraziłam kogo szlachetnego pracującego w szkolnictwie publicznym.
Mnie nigdy nie przeproszono za błędy popełniane w czasie edukacji mojego syna w szkołach publicznych.
Jeśli kto nie otarł się o problem ADHD na przykładzie własnego dziecka, niech więc powstrzyma się od bezsensownych komentarzy.

czwartek, 18 sierpnia 2011

Apetyt wilczy


Bo gdy się milczy


Wy mnie słuchacie, a ja 
Śpiewam tekst z muzyką 
Taka konwencja, taki moment 
Więc tak jest 
Zaufaliśmy obyczajom i nawykom 
Już nie pytamy 
Czy w tym wszystkim jakiś sens 
A ja zaśpiewać dzisiaj chcę w obronie ciszy 
Choć wiem nie pora, nie miejsce i nie czas 
Bo gdy się milczy, milczy, milczy 
To apetyt rośnie wilczy 
Na poezję 
Co być może drzemie w nas 
Przecież już dosyć mamy 
Huku i jazgotu 
Ale gdy cicho to źle 
I głupio nam 
Jakby się zepsuł życia niezawodny motor 
Coś nie w porządku 
Jakbyś był już nie ten sam 
Cisza zagłusza, sam już nie wiesz jaki jesteś 
Więc szybko włączasz co pod ręką masz 
A gdy się milczy, milczy, milczy 
To apetyt rośnie wilczy 
Na poezję 
Co być może drzemie w nas 
Gdy kiedyś łomot nagle umrze na dyskotekach 
Do siebie nam dalej będzie niż do gwiazd 
Zanim coś powiesz tak jak człowiek do człowieka 
Cisza zgruchocze i wykrwawi wszystkich nas 
Dlatego uczmy się ciszy i milczenia 
To siostry myśli, świadomości przednia straż 
Bo gdy się milczy, milczy, milczy 
To apetyt rośnie wilczy 
Na poezję 
Co być może drzemie w nas



                                                Jonasz Kofta





Muszę, po prostu muszę czasami pomilczeć. 
W milczeniu budzi się we mnie apetyt nie tylko na poezję. Bo poezja przecież we mnie wcale nie śpi. Budzi się we mnie apetyt na innego rodzaju sztukę. Tak bardzo chciałabym umieć wyśpiewać, co mi w duszy gra! Tak bardzo chciałabym umieć namalować świat, co najmniej tak piękny, jakim stworzył go Pan.
Nie potrafię, chociaż wiem, że właśnie drzemie  we mnie wielki apetyt na sztukę inną, niż tylko sztuka władania słowem. Chciałabym posiąść władzę nad moją dłonią i nad głosem. To takie natarczywe, czuć ogromną potrzebę, a nie móc zawładnąć tym, co pragnie wydobyć się na powierzchnię. 
Pamiętam, w latach szkolnych, polonistki niejednokrotnie gromiły mnie za używanie słów neologizmów. Mówiły, że poetom i pisarzom wolno stosować neologizmy, ale mnie - uczennicy - nie! Myślałam sobie wtedy: skąd one mogą wiedzieć, co we mnie drzemie? Ja przecież czułam nieodpartą potrzebę zastosowania słowa, które dla tej potrzeby stworzyłam. 
Teraz mi wolno? Czy ktoś się zorientował, że stosuję?











Dla mnie jest oczywiste, że zawsze wolno mi było, niezależnie od opinii moich polonistek.


Pytanie: wolno mi prosić o więcej?









wtorek, 16 sierpnia 2011

Smaczne sny

Śpię w twoim opleceniu całując Miłość śpiącą obok. Świat się zrobił taki maleńki. W sam raz aby zmieściła się na nim łupinka orzecha - nasze łóżko, dryfujące, jak Pan Maluśkiewicz, po oceanie swoich marzeń.
Wielkie marzenia zamknięte w małym świecie... Nie składamy się z ciał. Powstaliśmy z Ducha.
Księżyc w pełni tylko dla nas odbija światło najjaśniejszej z gwiazd, jakie widzieliśmy w dzień. Kołysze nas w jego blasku śpiewając kołysanki piękniejsze niż Adolf Dymsza w Starym Kinie. Kosmicznym pyłem posypuje nasze sny, by smakowały, jak smakują twoje pocałunki.
Wyśniłam cię tak dawno temu, że kobiety, które wtedy były dziewczynkami, poumierały już ze starości. Trwasz we mnie, bo jesteś zapisany w moją tożsamość, jak matka zapisuje się w swoim przyszłym potomstwie swoją miłością i ofiarowaniem. Nie mam odwagi, by pragnąć zatrzymać czas, bo czas wystukuje swoje odwieczne tik tak bimbając z mojego pragnienia.
Nie możesz się spełnić, bo jesteś snem.
Nie znam proroctwa, które przepowiedziało, że będę trwała w tym nieskończonym nienasyceniu.
Bo ja jestem pragnieniem. Ty zaś jesteś modlitwą.
Pozostańmy w nieskończoności.
Niech sen, ten ze snów, nigdy się nie skończy.
Smacznych snów.
Do zobaczenia na wyspie, na jawie, która jest poza światem. Do zobaczenia w naszym Niebie.


Prowadzi tam księżycowy szlak.

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Madonna z pól





Piastowała Go kiedyś w ramionach
Codzienności śliczna Madonna
Chustką chłopską okryta
Wtedy czas nie miał końca







Anioł, ten od cudu zwiastowania
Honory na ołtarzu pełnił
Kwiaty z kolorowych bibułek
Radością oblekały ciemność









Dziewczynki kwiecie ziół zbierały
Nim sierpień rozsypał ziarno
To dla ziemi to dla spichrza
Nie oddając nic na darmo











Bramy Nieba się blaskiem otwarły
Nad ścierniskiem krakały wrony
kiedy czas nadszedł sierpniowy
dla Codzienności Madonny



I zasnęła cudowna Madonna
Codzienności gubiąc pęta
Nad ziemią, nad obłokami
W błękicie nieba zaklęta












(Wszystkie zdjęcia pochodzą oczywiście z moich zbiorów z wczorajszej wycieczki w Beskid Niski.)

Bartne i Magura, czyli Beskid Niski

Planując rano dzisiejszy dzień Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem wskazał na Beskid Niski i Magurę Małastowską.
Mieszkamy w mieście, które leży u granic Beskidu Sądeckiego z Beskidem Niskim. Powiat ziemski obejmuje w swych granicach aż trzy Beskidy: Wyspowy, Sądecki i Niski. Dwa z nich zamieszkiwali kiedyś Łemkowie. Słynny w świecie Nikifor Krynicki (Epifaniusz Drowniak) jest najlepszą wizytówką łemkowszczyzny i Beskidu Sądeckiego oraz Niskiego.
Beskid Sądecki ze swoimi pasmami Radziejowej i Jaworzyny Krynickiej znany jest i odwiedzany przez rzesze turystów. Przez mieszkańców ukochany. Bo jakżeby inaczej.

Magura Wątkowska widziana ze szlaku od strony Bartnego
Beskid Niski jawi się zapomnianym światem. Mieszkańcom krwawią jeszcze rany zadane dawno temu, podczas akcji Wisła. Wedle relacji naocznego świadka tamtych wydarzeń, rodowitego Łemka, kustosza Muzeum - Cerkwi w Bartnem, wielu wysiedlonych powróciło do swojego świata, który dla nas jest końcem naszego świata (w sensie, że dalej nie ma już nic).
Rozpościerające się łąki, które, jak w żadnym z Beskidów, służą bydłu za pastwiska, ograniczają tylko lasy, porastające niewysokie wzgórza. Pięknie ogranicza Beskid Niski, widziany od strony Bartnego w kierunku zachodnim, Magura Wątkowska. Jest owa Magura szerokim masywem leżącym na terenie najmłodszego Parku Narodowego w Polsce. Wspólnie z D. i D. przemierzaliśmy czerwony szlak, usiłując dotrzeć na szczyt Magury, ale brakło nam niestety czasu. Bardzo dobrze, że brakło nam czasu, bo w związku z tym szybko wrócimy na ścieżki Beskidu Niskiego.

Błotne kałuże na czerwonym szlaku w Beskidzie Niskim
Beskid Niski można zamiennie nazwać Beskidem Mokrym, albo wręcz Bagiennym. Grzęźliśmy w błotnych kałużach, które niejednokrotnie wciągały nas w swoją pułapkę, udając, że wcale ich nie ma na łące, przez którą wytyczono szlak. Gdy już wyłoniła się kałuża, czy wręcz bajoro, to wabiły niezwyczajnym kolorem wody. Po powierzchni tych kałuż i bajor uwijały się nartniki, posiadające umiejętność biegania po wodzie. Staliśmy i patrzyliśmy zafascynowani tym widowiskiem, bo nartników były niezliczone ilości i poruszały się w szalonym tempie.
Wycieczka w Beskid Niski nie zostanie zapomniana,
gdy się kto na szlak wybierze w sandałach
I nie dlatego szlaki Beskidu Niskiego są mokre, że lato mamy wyjątkowo deszczowe w tym roku. Odwiedziłam niegdyś już Beskid Niski i takim bagnistym go właśnie zapamiętałam. Może fakt ten  sprawia, że jest to najdzikszy z Beskidów i tak bardzo omijany przez turystów? A nie powinni turyści omijać tego przepięknego zakątka Karpat. Taka przygoda z ubłoconymi, przemoczonymi butami dodaje kolorytu wędrówce i stwarza, że wycieczka nie zostanie zapomniana. Zwłaszcza, gdy się kto w Beskid Niski wybierze w sandałach...
Poza tym jak okiem sięgnąć, nie widać w Beskidzie Niskim domów, ulic i tego, co nazywamy współczesną cywilizacją.


Przydrożne kamienne krzyże prawosławne
Dla ludzi pragnących wyciszenia i oddalenia od świata Beskid Niski jest najlepszym zakątkiem do zniknięcia i nabrania energii od niezmąconej działaniem człowieka przyrody. Cisza Beskidu Niskiego przepełniona jest odgłosami ptactwa i niczym poza tym. No, uważny wędrowiec usłyszy jeszcze słowa Mistrza Jerzego (Harasymowicza) zawieszone pomiędzy błękitem nieba a kopułami cerkwi, ale ta zdolność dostępna dla nielicznych raczej.
Przy drogach, które asfaltem zalane zostały w niepamiętnych czasach i już wyzbyły się tego asfaltu niemal całkowicie, stoją kamienne krzyże prawosławne. Cerkwiom - starym i nowym - towarzyszą  cmentarze, które od zwykłej polany odróżniają się lasem takich właśnie kamiennych prawosławnych krzyży.


Chyża chata, jako przykład zabudowy łemkowskiej w Bartnem
Niezliczone ilości chyżych chat, zadziwiają turystę, jakby rejon Bartnego był jednym wielkim skansenem wsi łemkowskiej. Na szlaku zaś co rusz widoczne są ślady po spalonych kilkadziesiąt lat temu domostwach wysiedlonych mieszkańców. Świadczą o tym zdziczałe sady na leśnej polanie oraz miejsce po chyżej chacie porosłe krzewami jeżyn. Jeżyny lubią rosnąć na miejscach, w których kiedyś stały domostwa, takie, w których człowiek mieszkał pod jednym dachem ze zwierzętami domowymi. Bo chyże chaty to rodzaj zabudowań drewnianych - podzielonych na część mieszkalną dla ludzi i oborę i stajnię dla zwierząt, ze strychem pod wysokim spadzistym dachem, zamienionym w stodołę.

Przy cerkwi w Bartnem,
która pełni rolę muzeum
Wyjątkowo piękny był dzisiaj dzień na wędrówkę po Beskidzie Niskim, w szczególności po jego sercu - Magurskim Parku Narodowym. Kustosz Cerkwi w Bartnem, jako naoczny świadek Akcji "Wisła" przekazał nam wiele interesujących faktów dotyczących tamtych wydarzeń. Opowiadał o czasach minionych i zburzonym świecie z wielką nostalgią dziecka wypędzonego z krainy szczęśliwości. Bo dzieckiem był, gdy nocą do domu wtargnęli obcy i lufami karabinów wycelowanymi w wytrąconych z marzeń sennych sprawiedliwych ludzi i ciężkimi buciorami zdeptali czystość i niewinność życia, które od tamtej pory stało się rajem utraconym.
W owej cerkwi zamienionej na muzeum można wejść za ikonostas  do prezbiterium, najświętszego miejsca cerkwi i poznać tajemnicę tego miejsca wyznaczonego tylko dla księdza prawosławnego, oraz, w nielicznych przypadkach, dla mężczyzn. Noworodki płci męskiej mogą być i są chrzczone w prezbiterium, dziewczynki tylko przed ikonostasem przy anałojczyku.
W prezbiterium przebywa sam Bóg, więc zrozumiałe, że gonić tam wszyscy, jak przeciąg, nie mogą.
Długo można by słuchać kustosza, który w swej relacji raz jest małym chłopcem, to znów młodym chłopakiem wychowującym się na ziemiach odzyskanych, by za chwilę stać się młodym mężczyzną, któremu udało się wrócić na ojcowiznę, by na powrót stać się człowiekiem-historią, z bogatą opowieścią, której koniecznie trzeba wysłuchać.

Krowy na drodze w Bartnem
 Na dzień dobry i na do widzenia niecodzienny widok: krowy przemierzające drogę, która wyzbyła się niemal całkowicie asfaltu. Gospodarz niosący w ręku akumulator, który podpina do elektrycznego pastucha i pies asystujący temu niezwykłemu korowodowi. Gospodarz skory do rozmowy, co rzadko się zdarza w dzisiejszym zabieganym świecie. Krowy ryczące, jakby się witały z każdym człowiekiem spotkanym po drodze i chciały wymienić ploteczki. A Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem biegnąc po łące tryskającej świeżą zielenią, wołał: "Jaka świeża, zielona trawa. Jakbym był koniem, to bym tylko ją jadł." Ubawiliśmy się po pachy! Niektórzy ubłocili się po pachy!

Interfejs do rzeczywistości, jak głosi napis na tabliczce

I pod bacówką w Bartnem niespodzianka: interfejs do rzeczywistości. Niezwykły teleport, do obsługi którego zostałam wydelegowana, by kliknąć na klawiaturze, poruszać myszką i pomóc nam uwierzyć, że świat, który zastaliśmy w Beskidzie Niskim naprawdę istnieje i nie jest wytworem tylko naszej zbiorowej, czteroosobowej wyobraźni. Pozostali uczestnicy dzisiejszej błotnej wycieczki zgodnie uznali, że jestem najlepszym majstrem od takiej sztuki.



My mogliśmy uznać ten świat za fantasmagorię, ale Mistrz Jerzy nie mógł się mylić:

W górach jest wszystko co kocham


W górach jest wszystko co kocham
Wszystkie wiersze są w bukach
Zawsze kiedy tam wracam
Biorą mnie klony za wnuka


Zawsze kiedy tam wracam
Siedzę na ławce z księżycem
I szumią brzóz kropidła
Dalekie miasta są niczem


Ja się tu urodziłem w piśmie
Ja wszystko górom zapisałem czarnym
Ja jeden znam tylko Synaj
na lasce jałowca wsparty


I czerwień kalin jak cyrylica
I na trombitach jesieni głosi bór
Że jedna jest tylko mądrość
Dzieło zdjęte z gór







niedziela, 14 sierpnia 2011

Takie rzeczy się czuje

Młody Człowiek powiedział kiedyś do mnie:
- Wyciskacze łez potrafisz pisać. Napisz teraz coś w innym stylu.
Napisałam, bo potrafię. Ale co, skoro najlepiej czuję się w roli autorki wyciskaczy łez? Piszę wyciskacze łez i już. Całkiem, jak moja ulubiona bohaterka literacka "Ania z Zielonego Wzgórza" na początku swojej kariery pisarskiej. Muszę powiedzieć Młodemu Człowiekowi, że Ania rozwinęła skrzydła, bo on pewnie nie zna tego faktu i dlatego tak niepokoi się o mój osobisty rozwój...
Sama nie wiem dlaczego od kilku dni miałam nastrój idealny do pisania wyciskaczy, więc realizowałam się, co widać po wcześniejszych postach. Po prostu miałam taki nastrój i wcale w to nie wnikam, dlaczego. Czasem tak się zdarza bez powodu.
Wczorajszej nocy wydarzyło się  coś niepokojącego. Siedziałam przy komputerze (od kiedy mam laptopa siedzę w kuchni, jak to przed laty bywało, kiedy nocami czytałam książki i/lub pisałam listy, na które niektórzy czekali), mam jeszcze sporo spraw do "zarządzenia" w moim nowym sprzęcie. Poza tym odebrałam z naprawy mój telefon i okazało się, że jednak nie dało zachować się wszystkich zapisanych na nim danych, więc miałam sporo "zabawy". Toteż poświęciłam się innym zajęciom, niż pisanie na blogu. Jakoś nie czułam wyrzutów sumienia z tego powodu.
Kuchnia znajduje się naprzeciw drzwi wejściowych do naszego mieszkania. Mamy tak małe mieszkanie, że jakbym się uparła, to o każdym pomieszczeniu mogłabym tak napisać. Co do lokalizacji kuchni nie ma jednak żadnych wątpliwości - zdecydowanie jest naprzeciw drzwi wejściowych. Przygotowałam dla Mężczyzny, Który Kiedyś Był Chłopcem na rano śmieci do wyniesienia. Zawsze tak robię. Tym razem stało wiaderko ze zużytym żwirkiem (dwa koty robią więcej, niż jeden kot do kuwety), oraz zwykłe śmieci. Było bardzo późno - wystarczy spojrzeć na godziny zamieszczanych przeze mnie postów, by uwierzyć, że siedzę, do bardzo późnych godzin - gdy nagle na korytarzu zrobił się jakiś rumor. Do niedawna sąsiedzi z mieszkania obok mieli psa, więc w takich okolicznościach, to znaczy, gdyby go nadal mieli, nie zareagowałabym na ten rumor, wykorzystując zdolność analitycznego myślenia. Ale psina dokończyła żywota ze dwa tygodnie temu. Pies miał wiek niebagatelny: 17 lat! Nawet widziałam staruszka, gdy wracał z ostatniego w swoim życiu spaceru. I nawet go żałowałam, że taki biedny, stary, ślepy i nieruchawy. Sąsiadka wyraziła się w te słowa, że nie wyobraża sobie, co będzie, gdy ... i tu  bezgłośnie wypowiedziała koniec zdania, chcąc zapewne biedakowi zaoszczędzić przykrej prawdy o zbliżającym się końcu. Choć głuchy był przecież. Nie minęła godzina i Pan Żaczek był świadkiem, jak nasz Pan Doktor od domowych zwierząt, wynosił biedną psinę w worku...
Toteż, gdy pracując wczorajszej nocy usłyszałam ten rumor na klatce schodowej, podeszłam do drzwi i zachowałam się, jak typowa pomoc sąsiedzka: pogulałam przez wizjer. Nie ma się co oburzać, ponieważ kilka miesięcy temu do jednych sąsiadów z klatki włamano się w biały dzień, około 11-tej w południe, podczas gdy wszyscy byli w swoich domach (wszyscy oprócz tej jednej sąsiadki, która ponoć na pół godziny wyszła z domu na zakupy).
Gulając przez ten wizjer wczorajszej nocy zobaczyłam tylko ciemność, toteż odważnie, bo bez zastanowienia, otworzyłam drzwi. Zaświeciłam światło i okazało się, że to wystawiony przeze mnie wcześniej worek ze śmieciami przewrócił się. Poprawiłam go i przez głowę przeleciała mi jak wicher myśl, czy to przypadkiem nie szczury. Ze strachu i obrzydzenia odrzuciłam tę myśl, zamknęłam drzwi i wróciłam do mojego zajęcia.
Rano, no będę szczera - przed południem, choć nigdy nie piszę w dzień, napisałam tego na dzisiaj (już wczoraj) datowanego posta o chwilach, które nam się w życiu bardziej lub mniej zauważalnie przytrafiają. Klasyczny wyciskacz łez, no nie?
Nie czułam żadnej wewnętrznej potrzeby do napisania tego tekstu. Usiadłam i napisałam, chociaż nigdy nie piszę o takiej porze dnia.
Na swoje usprawiedliwienie powiem, że przecież późno wstałam, miałam weekendowe sprzątanie, gotowanie obiadu i wyjście do pracy, godzinę po południu. Każdy logicznie myślący powie: no, głupia! Tyle ma roboty, a ona siedzi przy komputerze i pisze, choć wcale nic jej do tego nie zmusza (w sensie, że żaden wewnętrzny przymus).

Kiedy wracałam przed wieczorem do domu, wychodząc spod podcieni ujrzałam tuż pod naszą klatką schodową na chodniku stojący samochód, taki z rodzaju vanów. Szybko zorientowałam się, że ten samochód jest z zakładu pogrzebowego. Stał z otwartymi tylnymi drzwiami i czekał na...

- Boże! - pomyślałam sobie.
Trzy tygodnie temu zmarł sąsiad z pierwszego piętra.
Mężczyzna, Który Kiedyś Był Chłopcem wespół z Panem Żaczkiem (Pan Żaczek to sąsiad z drugiego piętra), by pokryć swoje nieprzygotowanie emocjonalne do tego typu wydarzenia, zaczęli się na wesoło zastanawiać, kto następny. No, muszę pośpieszyć z wyjaśnieniem, że w ubiegłym roku prawem serii zmarło dwóch sąsiadów z bloku w niedługim czasie po sobie. W ogóle to naliczyliśmy, że już zmarło chyba sześciu chłopa z naszego bloku za te 19 lat, jak tu mieszkamy. Nie ma w naszym bloku ludzi starych! Same młode małżeństwa zasiedliły wtedy blok. Chłopcy mieli więc prawo, przyjąć taki tok myślenia...

- Boże!!! - już krzyczałam w myślach.
Nogi się pode mną zatrzęsły. Przecież od kilku godzin nie było mnie w domu! Nim pognałam na górę spotkałam się z sąsiadami z klatki obok i wszyscy stanęliśmy osłupiali. Na balkonach stali inni sąsiedzi. Wszyscy przerażeni. No przecież wóz z zakładu pogrzebowego przyjechał po nieboszczyka!!! I niewątpliwie z naszej klatki. Sąsiadka zapytała, co się stało? I w tym momencie pomyślałam sobie, że ja chyba nie wyjdę na to moje trzecie piętro.
Jak dokładnie ZOBACZYŁAM słowa mojego przedpołudniowego posta o chwilach w kontekście osób, które powinnam zastać w domu po powrocie!
Nie umiem teraz powiedzieć, czy wytworzona adrenalina pomogła mi wybiec do góry jak dzierlatce, czy też raczej ruchy miałam zmrożone nieziemskim lękiem. Mam wrażanie, że byłam skostniała ze strachu, toteż i ruchy ociężałe. Wiem tylko, że cała dygotałam. To raczej nie adrenalina!
Wszystko mi się kłębiło po głowie: te moje nieuzasadnione w ostatnich dwóch dniach nostalgiczne nastroje i pisane wyciskacze łez. Ten worek ze śmieciami, który nie wiedzieć, dlaczego przewrócił się minionej nocy? Dzisiejsze przedpołudniowe, dokładnie w czasie, gdy pisałam o chwilach, szuranie niewiadomego pochodzenia, gdzieś na strychu, może w mieszkaniu obok?

W mieszkaniu obok.

sobota, 13 sierpnia 2011

Chwile

Krótkie spotkania.
Krótkie spotkania z obcymi ludźmi mają to do siebie, że bardziej zapadają w pamięć niż wieloletnie znajomości. Może tak jest, bo człowiek jest tak skonstruowany, że jak już ma, to nie do końca docenia wartość daru? Najbardziej nie docenia się wartości przebywania z kimś na co dzień. Ma się świadomość, że taki stan jest nam zadany i nic tego nie zmieni. Dopiero, gdy ktoś z grona bliskich osób, przemierzających naszą codzienność zniknie, łapiemy się za głowę: przecież nie zdążyłem/łam mu/jej jeszcze tyle powiedzieć!
Choćby się doświadczyło takich przeżyć w życiu wielokrotnie, nie wyciąga się odpowiedniej nauki w stosunku do tych, którzy jeszcze "są". Dziwne.
Inaczej rzecz ma się z przypadkowymi i chwilowymi spotkaniami. Ma się wtedy ogromną świadomość przemijającego czasu. Kiedy spotka się na swojej drodze jakąś wybitną osobę, doświadczy niezwykłego zjawiska, przeżyje wyjątkowe zdarzenie - zawsze się wie, że otarło się o transcendencję. Transcendencja to taki boski dotyk naszego życia. To przede wszystkim nasze dotknięcie boskości.
Pewnie codzienność musi być usłana normalnością i  zwykłym przeżywaniem. Dziwnie wyglądałby świat, gdybyśmy wiecznie trwali w ekstazie. Zapewne byłby taki świat pełen nadzwyczajnych świętych. A tak, naszą codzienność uświęcamy łapaniem chwil, które przemykają w nas.
Marek Grechuta śpiewał:


"Bo ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy,
Ważnych jest kilka tych chwil, tych na które czekamy..."

Myślę, że niektórzy ludzie mają jednak problem z rozpoznawaniem tych chwil, z wyłapaniem i uczczeniem radością spośród wszystkich, które się stają. Mijają niezauważone. A ludzie zgnuśniali czekają na cud niezwykłości w ich życiu, który właśnie się zdarzył. A przecież każdy został namaszczony obietnicą szczęśliwego życia. Każdy zaopatrzony w mechanizm zdolności radowania się. W umiejętności poszukiwacza skarbów.

Zakopane talenty...

Wczoraj poznałam kolejne dziecko z panteonu "Wielkich Ludzi". Takie, o których się nie zapomina. Takie, za spotkanie z którymi się dziękuje.
Mała dziewczynka - wielki duch - niewyobrażalne bogactwo krótkiej chwili.

"Ja to mam szczęście."


piątek, 12 sierpnia 2011

Droga

Idę Drogą mojego życia wciąż zastanawiając się, co jest za zakrętem.
Nie chcę wiedzieć. Jestem ciekawa. Zakręty na drodze są inspirujące. Uwielbiam chodzić leśnymi duktami, spoglądać w prześwit takiej drogi i wypatrywać zakrętu. Prosta droga jest nudna. Może to specyfika osoby przemierzającej górskie szlaki i ścieżki? W górach drogi muszą być kręte, bo przecież ukształtowanie terenu wymusza ten naturalny niepokój drogi. Nie twierdzę, że drogi na równinach nie są kręte. Ale zdecydowanie mniej, niż te górskie.
Dlatego Droga mojego życia jest zdecydowanie drogą górską. Nie pokręconą, ale krętą.
Taki już mam charakter, że wciąż stawiam sobie nowe wyzwania. Lubię też poznawać nowych ludzi. Spotkanie Człowieka na Drodze, to niemal jak odnalezienie skarbu. Czasem okazuje się, że był to tylko zwykły kamień, żaden drogocenny kruszec, ale taki Człowiek ma również swoją wartość. Im bardziej kamienisty, pozbawiony blasku i szlachetności, tym większym wyzwaniem się staje. Wystawia na próbę wiele moich słabości. Niejednokrotnie doprowadza do łez i beznadziei, ale w konsekwencji i tak dziękuję Panu za ten kamienisty dar na mojej Drodze.
Był czas, iż wydawało mi się, że przemierzanie Drogi wymaga towarzystwa. Im jestem starsza, tym bardziej wiem, że jest się samotnym w wędrówce przez życie.  Nawet jeżeli jest się otoczonym innymi wędrowcami. W Drodze stają się oni równolegli, ale niewidoczni - jakby nagle ich wizerunek wyprzeźroczał. Są niewątpliwie, ale na swojej drodze. Szóstym zmysłem odczuwam tę ich niewidzialność, przeźroczystość i nieobecność, wbrew fizyce ich cielesnej bliskości.
Często jest tak, że ci, którym zaufałam zrobią jakiś fortel, zasadzkę. To bardziej boli, niż ból zadany od obcego, który okazał się być zwykłym kamieniem, miast skarbem, którym się na pierwszy rzut oka wydawał.
Muszę wtedy spocząć na chwilę na zacisznej polanie, ale po wylizaniu ran trzeba mi ruszyć dalej. Nie dlatego, że jakiś obowiązek każe poderwać się do dalszej Drogi. Dlatego, że jestem ciekawa, co jest dalej? Co mnie czeka za następnym zakrętem, może na kolejnym szczycie? Jakie zadanie przyjdzie mi wypełnić, by przybliżyć się do kresu Drogi? Może moja osoba pomoże komuś innemu wypełnić jego zadanie?
Lubię słuchać ludzi i ich opowieści. Nie zadaję pytań. Pozwalam im mówić wtedy, kiedy sami chcą przekazać mi swoją opowieść.
Znam całe mnóstwo przeróżnych ludzkich opowieści. Ludzie rzadko dzielą się swoimi radościami. Radość łatwiej niż smutek (z)nieść samemu. Dlatego ludzkie opowieści przepełnione są smutkami, trudami, niepewnością, bólem i przeciwnościami. Mało kto mówi o swoich winach. Pewnie dlatego, że nie zdaje sobie z nich sprawy. Łatwo poznać takiego człowieka, który nie zdaje sobie sprawy ze swoich win. Po prostu nie mówi "przepraszam".
Oprócz tego, że umiem słuchać, umiem też milczeć. Wielu to wykorzystuje. Wykorzystuje moje milczenie, jako przyzwolenie dla swoich nieprawości wobec mnie lub innych.
A ja milcząc zastanawiam się, czy na takich kamieniach warto ranić serce? Bo przecież serce zawsze odnosi ciężkie rany podczas, gdy zadaje się mu ciosy. Wtedy trzeba mi poszukać kolejnej zacisznej polany, zamknąć ją w jeszcze większym milczeniu, wyzbyć się pokusy oceny czyjegoś postępowania i "lizać rany celnie zadane". Lizanie ran, to nic innego, jak rozmowa z Bogiem, którego noszę w sobie.
Ten co zadał rany nosi w sobie tego samego Boga przecież. Oj, trudna to rozmowa.
Potem jak Feniks z popiołów mogę podnieść się całkowicie odnowiona.
Ruszam w Drogę.
Zawsze coś nucę pod nosem.

Najbardziej wzmacnia to:

"Tak mnie skrusz, tak mnie złam
tak mnie wypal Jezu
byś został tylko Ty, jedynie Ty..."


I zastanawiam się, co jest za zakrętem?
No przecież Mu zaufałam. Czeka mnie przygoda.
Zapewne w każdym kamieniu spotkam Jego.


środa, 10 sierpnia 2011

Katolicka rodzina

- A szanowna pani z wczasów, czy z pracy wraca? - zapytał Starszy Pan w busie, zaledwie usiadł obok Kobiety w Krynicy pod Hawaną.
- A tam z wczasów?! Z pracy wracam. - Grzecznie odpowiedziała Kobieta.
Chyba sobie tą grzeczną odpowiedzią biedy napytała.
- To tak Szanowna Pani codziennie do pracy dojeżdża? I długo tak już? - dalej pytał Starszy Pan.
- Całe życie, panie.
W prześwicie między siedzeniami widać było, że kobieta słuszny wiek już ma, więc wyrażenie "całe życie" miało swój wydźwięk.
- Ale, że to tak w soboty nawet? I tak do wieczora? - dziwił się Starszy Pan nie wiedzieć, czy dla podtrzymania rozmowy, czy z ciekawości.
Powiedzmy sobie szczerze - wieczór to nie był - późne popołudnie zaledwie, ale faktycznie dość późna pora, jak na codzienne powroty z pracy. Kobieta pośpieszyła z wyjaśnieniami, że to zależy, jak zmiana wypadnie.
- A widzi szanowna pani, ja to samych synów mam, ale za granicą siedzą. Czasem przyjadą. - Z jakimś dziwnym rozrzewnieniem i o to bardziej do siebie, niż do Kobiety powiedział Starszy Pan.

Co chwilę zapadało milczenie. Bus mknął Doliną Kamienicy ku Sączowi. Starszy Pan zapewne podziwiał widoki. Albo może obmyślał strategię do zadania kolejnego pytania. Rozmowa zaczęła przypominać wywiad.

A było co podziwiać za oknem. Słońce spacerowało już po wierchowinie pasma Jaworzyny, kładąc długie cienie na stokach odwróconych ku wschodowi. To zaś wielkie obłoki wędrujące po niebie w okolicach Łabowej zamieniły się po raz kolejny tego lata w złowrogie burzowe chmury i przyniosły obfitą ulewę. Przez spory kawałek drogi lał deszcz, którego w tym rejonie nikt już nie pożąda. Rowy przydrożne znów zamieniły się w rwące potoki, potoki w ryczące wodogrady. Zrobiło się ciemno, jak o zmierzchu, by za chwilę, taką chwilę, której bus potrzebował na pokonanie drogi, która sprowadziła podróżnych całkiem w kotlinę, znów rozbłysło słońce ostatnim radosnym blaskiem tego kończącego się dnia. W dolinach dzień kończy się wcześniej, niż na okalających je szczytach. Zrozumiałe.
Miasto powoli zaczęło wdzierać się w krajobraz.

- A to kto obiad ugotuje w domu, jak szanowna pani tak długo w pracy? - padło kolejne pytanie.
Kobieta pospieszyła z wyjaśnieniem, że córka gotuje, kiedy jej wypada druga zmiana.
Nastąpiła kanonada pytań o córkę i pozostałe dzieci. O dzieci córki, gdy okazało się, że córka dorosła i jeszcze w dodatku w oświacie pracuje.
- Jedno dziecko miałam. Córka też jedno dziecko ma. Mieszka niedaleko, to się tak wspomagamy - to ona nam obiad ugotuje, to my jej dziecka popilnujemy. - Wciąż cierpliwie odpowiadała Kobieta.
- Jedno dziecko?! - bardziej oburzył się Starszy Pan, niż zadziwił. W zasadzie powinien był przyjąć do wiadomości i tyle. - Jedno dziecko?! To tak nie po katolicku! Po katolicku, to mówią, że troje dzieci powinno się mieć.

I Starszy Pan wysiadł na najbliższym przystanku.



wtorek, 9 sierpnia 2011

Przyjaciele są jak książki

Z przyjaciółmi jest jak z książkami. Takimi książkami, co to już się je raz kiedyś przeczytało, poznało ich wartość, polubiło - wręcz pokochało, wystarało by kupić najpiękniejszy egzemplarz dla siebie, by nie pożyczać z biblioteki i do których nieustająco się wraca.

Moją ulubioną książką i to niekoniecznie od czasów dzieciństwa jest "Ania z Zielonego Wzgórza". Nie rozumiałam treści tej wspaniałej książki w dzieciństwie, toteż poznałam się z Anią dopiero, gdy byłam nastolatką bliską dorosłości. Do poznania z Anią musiałam dorosnąć. Gdy dorosłam, to potem już nigdy nie chciałam dorosnąć na tyle, by rozstać się z tą lekturą. Lubię otwierać wciąż od nowa karty tej książki i zagłębiać się w życiu mojej ulubionej bohaterki. Przy każdym otwarciu, podczas każdego czytania dojrzewam do innego odbioru Ani. Nic dziwnego - przecież to ja za każdym razem, za każdym czytaniem od nowa, jestem inna. Starsza i dojrzalsza i bardziej rozumiem, co mówi do mnie Ania - dziewczynka, Ania - podlotek, Ania - młoda kobieta, Ania - mężatka i Ania - matka.
Kto wie, może to Ania nauczyła mnie całej wrażliwości, jaką posiadam? No, nie mogę w to wątpić, że ma w tym swój udział - zapewne była doskonałą nauczycielką w tej sferze.
Ania zajmuje honorowe miejsce w moim sercu. Także w życiu. Stare, wyczytane tomy całej serii stoją na półce i czekają, kiedy znów po nie sięgnę. Znam tyle cytatów z książki, że zastanawiam się, czy nie było kiedyś przypadkiem tak, że spędziłam na rozmowach z Anią długie godziny, dni, może i lata? Zapewne tak, zapewne spędziłam, bo przeczytałam przecież cały cykl książek o Ani niezliczoną ilość razy na przestrzeni ponad 30 lat.
Zawsze było tak, że otwierałam "Anię", może lepiej by brzmiało: Ania  otwierała się przede mną w trudnych momentach mojego życia. I pomagała, jak modlitwa. Nie chcę w tym miejscu powiedzieć, że  lektura książki pomagała, bo mam pełną świadomość, że to Ania mi pomagała! Wspaniała bohaterka - natchniona Duchem i Słowem, uczyła patrzeć od innej strony na życie. Od tej, od której ta ruda, zamieszkująca na kartach książki dziewczynka, potrafi nań patrzeć. Tak, bo Ania kryje w sobie cudowną tajemnicę: nawet, gdy stała się panną, potem kobietą i matką, w środku została tą samą małą, wrażliwą, rudą dziewczynką. (Nawet, gdy w dorosłym życiu jej włosy  stały się ciemniejsze - prawie kasztanowe.) I w dodatku Ania każdemu, kto potrafi ją zrozumieć i zaprzyjaźnić się z nią, ofiaruje to samo - umiejętność pozostania dzieckiem w ciele dorosłego, w jakiego się powłoka człowieka z czasem zamienia.
Cudowną jest świadomość, że na półce czeka na mnie tak wielka przygoda, jaką jest odkrywanie Ani podczas każdego czytania, od nowa. Cudownie jest móc otworzyć ulubioną książkę znowu i znowu. Niby ta sama, ale za każdym razem inna.
Jak przyjaciele.
Minionej nocy otwierałam ulubioną książkę.
Książki są jak przyjaciele.
Odwiedziła mnie Urszulanka.
Przyjaciele są jak książki.

Z Urszulanką uczyłam się wrażliwości na świat.

"Zawsze robi mi się smutno, gdy coś miłego się kończy. Co prawda zawsze można mieć nadzieję, na coś jeszcze milszego, ale co do tego nigdy nie ma pewności."
                                                                                           ("Ania z Zielonego Wzgórza")